niedziela, 30 listopada 2014

Wakacje - dzień 12 i 13.

Weekend postanowiliśmy spędzić swobodnie - bez żadnych planów. W sobotę wstaliśmy w dobrym humorze, przyczynił się do tego Martin mówiąc "wiesz, dzisiaj ma być ładna pogoda i fajny dzień". Kilka słów potrafi rozpromienić świat. Poszliśmy do sklepu i kupiliśmy kilka nowych produktów: serek, chleb, napoje o niesamowitym składzie (chilli, kolendra, sok z limonki, wyciąg z orzechów, sól, cukier i pieprz) i owoce. Zjedliśmy śniadanie w hotelu (film na facebooku) i leniwym krokiem udaliśmy się do indyjskiego zoo i kolejnych ruin w jego okolicy.
Upał dawał nam się we znaki. Temperatura w Delhi przekroczyła 32 stopnie; zaopatrzeni w zapas wody wlekliśmy się alejkami wzdłuż dzielnicy bogaczy, od czasu do czasu mijając uliczne sklepiki w wodą i suchymi przekąskami.
Pokonaliśmy wiele rond i przejść dla pieszych - w Indiach chodniki mają wysokość około pół metra, a czasem więcej. Znacznie "ułatwia" to przechodzenie przez jezdnię. Dobrze, że Hindusi nie stosują wózków dla dzieci, bo byłoby to naprawdę interesujące.
W bogatych dzielnicach światła działają bez zarzutu. Dwadzieścia sekund na przebiegnięcie przez zebrę i pokonanie krawężników - dwie minuty dla samochodów. W innych rejonach przebiega się przez ulicę na własne ryzyko - wygląda to bardzo zabawnie i z całą pewnością bardziej niebezpiecznie niż jest w rzeczywistości.
Doszliśmy do zoo. Było już za późno, żeby wejść do środka; poza tym delijski ogród zoologiczny nie ma zbyt wiele do pokazania. Większe atrakcje znajdują się na ulicach, po których maszerują: krowy, kozy, świnie, konie, wielbłądy i słonie. Nie wspominam o psach, kotach i mniejszych ssakach, których mamy tu ponad miarę. Był jeszcze inny powód - zjawisko, które trudno mi zaakceptować. Cena wejścia dla Hindusów wynosi 10 rupii, dla białych 350 rupii. Z tego powodu odmówiłem już wejścia na teren wykopalisk archeologicznych, bo kwota dla nas była 50-krotnie wyższa od tego, co musieli uiścić rdzenni mieszkańcy Indii.


Przypadkiem trafiliśmy do zniszczonego meczetu Khair-ul-Manazil, którego nazwa oznacza "Najlepszy dom". Budynek został wzniesiony w 1562 roku; w chwili obecnej pozostały ruiny. Przeszliśmy przez próg - doszedł do nas bardzo stary człowiek i zaczął opowiadać nienaganną angielszczyzną historię tego miejsca, a później swoją. "Jestem imamem i żyję tutaj od pięćdziesięciu lat. Ludzie przychodzą do mnie po porady, a ja się za nich modlę." Pokazał nam stos książek i Koran, zakurzony dywanik na którym pięć razy dziennie kłaniał się tak jak należy i kilka starych i zniszczonych przedmiotów, których zastosowania nie wyjaśnił. Dałem mu 50 rupii. Biła od niego wielka mądrość. Nie umiem tego wyjaśnić.
Wieczorem wróciliśmy na Pahar Ganj i w knajpce spotkaliśmy Gottama i parę Francuzów podróżujących od lat po świecie: Helenę i Henryka. Następnie dołączyła do nas Suzanne - kanadyjka, która na zdjęciu siedzi za Kotem. Postanowiła pomieszkać w Indiach. Póki co nie planuje powrotu - święta spędzi w północno - wschodnich Indiach, w ciszy i spokoju, których poszukuje.
Hélène i Henri jadą zaś jutro do Varanasi - świętego miasta Hindusów - w którym spędzą kilka miesięcy z przyjaciółmi. W zeszłym roku musieli wrócić do Francji - Henri złapał amebę pozajelitową i ledwo uszedł z życiem. Do tej pory ma mało siły i musi odpoczywać. Napił się wody ze świętej rzeki...



















Niedziela - kolejny piękny dzień - była pełna niespodzianek. Poznaliśmy polską grupę, która zatrzymała się w naszym hotelu. Fajni ludzie: mundurowi i służba zdrowia. Mieli kłopot z przewodnikiem, chciał ich oszukać - byłem tłumaczem i starałem się wyjaśnić nieporozumienia. Wszystko skończyło się dobrze, w nagrodę zostaliśmy obdarowani skarbami. Dostaliśmy dwie reklamówki leków na wszystko, kilka opakowań mokrych chusteczek, papier toaletowy, proszki i płyny do prania, bandaże, opatrunki, chusty, ścierki, odkażacze, jodynę i czapkę pustynną, którą nałożył mi na głowę wojskowy w stanie spoczynku. Fajna, lekka, bawełniana z daszkiem z przodu i materiałem zasłaniającym kark z tyłu.
Spędziliśmy z nimi większość słonecznego dnia, oprowadzając ich po Delhi.
Dzisiaj wyjątkowo ciepła noc. Powoli szykujemy się do wyjazdu. Jutro czeka nas dość trudny dzień: pakowanie i pierwszy w Indiach przejazd pociągiem. Trzeba się nam będzie przedostać przez dworcowy tłum, przejść przez kontrolę i co ważniejsze przez tłum grasujących na dworcu oszustów. Potem trzeba nam wejść do właściwego wagonu, odszukać miejsca i zobaczyć czy są wolne - z mojego doświadczenia wynika, że różnie z tym być może...
A mnie jak na złość dopadła dziwaczna niestrawność. Żołądek mam ciężki i rano miałem biegunkę. Dodatkowo prawe kolano mnie boli i chyba na noc zrobię sobie jakiś kompres, bo wydaje mi się, że mi spuchło... choć może mam inne kolana: lewe i prawe? Sam nie wiem.
***
No nic. Idziemy na kolację. Dzisiaj nie poszaleję. Zadowolę się tostami z miodem i czarną herbatą. Miłego dnia Ludzie. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie.