sobota, 28 lutego 2015

Wakacje - dzień 100,101,102 i 103

Minęło sto dni naszych wakacji – jak do tej pory najdłuższych w naszym życiu. Obaj czujemy niedosyt, tym większy, im dłużej tu jesteśmy. Miała rację moja babcia, która lubiła powtarzać przysłowie „w miarę jedzenia, apetyt wzrasta”; wtedy patrzyłem na nią ze zdziwieniem, teraz wiem, że nie chodziło jej o pełny brzuch.

Uczciliśmy naszą małą „rocznicę” i za poradą Paula, pojechaliśmy autobusem do oddalonej 70-kilometrów Allpey – miejscowości słynącej z niezwykle rozbudowanej sieci kanałów i malowniczej, bajkowej wręcz scenerii. Na miejscu zaopatrzyliśmy się w prowiant i po kilku minutach ostrej negocjacji cenowej, wynajęliśmy na kilka godzin łódź ze sternikiem, na tyle komfortową, że od razu poczuliśmy się jak królewicze! 

Focia spod baldachimu.
Na łajbie, pod baldachimem, znajdowało się  szerokie, wygodne i czyste łoże; za nim dwa fotele ze stolikiem i dodatkowym miejscem do odpoczynku; z przodu zaś, na miękkim, rozgrzanym promieniami słońca materacu, można było się opalać. Nigdy wcześniej nie korzystaliśmy z takiego typu rozrywek – wolimy bardziej dynamiczne rozwiązania – jednak tym razem obaj byliśmy zauroczeni. 

Jak King :)
Leżąc na łożu, obserwowaliśmy coraz to ładniejsze widoki, podglądaliśmy mieszkańców łowiących ryby, myjących naczynia lub kąpiących się w zielonkawej wodzie. 

Kotek w półcieniu.
Mieliśmy także okazję zobaczyć zwierzęta w ich naturalnym środowisku, co było naprawdę interesujące. Następnie odpoczęliśmy na plaży – w tych rejonach czystej i prawie bezludnej – i jako, że przypadkowo doszliśmy do lokalnej stacji kolejowej, wróciliśmy do domu pociągiem, gdzie Sophy przygotowała cudowną kolację: pieczone prosię w ziołach i curry z ryżem i trzema sałatkami – chwaliliśmy ją tak, że się zaróżowiła.

"Przechodzień".
Wieczorem przenieśliśmy się do XL – lokalnej pijalni piwa, gdzie poznaliśmy 24-letniego Atamira z Izraela i dziesięć lat starszego Chrisa ze Szwajcarii. Młodszy wyemigrował wraz z rodziną do Kazachstanu, z powodu pracy, jaką dostał jego ojciec. W końcu postanowił zobaczyć świat i nie planując daty powrotu, zaczął prywatną przygodę z Indiami w Goa. Rodzice Chrisa byli podróżnikami. Ostatnie lata spędzili okrążając kilkakrotnie ziemski glob, jednak w lutym okazało się, że jego matka ma zaawansowanego raka – zmarła w sierpniu. Chłopak wyjechał, udostępniając swoje mieszkanie ojcu. Wraz z grupą osób wybiera się na Malediwy, Mauritius, Madagaskar i do Afryki. Za rok wróci do domu. Każda spotkana w podróży osoba to chodząca książka...

Dzień sto pierwszy spędziliśmy na wyspie Vypin, jadąc rowerami po plaży. Podczas odpływu wilgotny piasek jest doskonałym podłożem do jazdy, lepszym niż gładki asfalt. Chłodzeni wiatrem i z rzadka zabłąkanymi falami dojechaliśmy do Cherai beach, gdzie zjedliśmy lunch i poleżeliśmy na gorącym piasku. W drodze powrotnej zauważyłem, że mam czerwone dłonie. Po raz pierwszy w życiu opaliłem sobie tą część ciała. Kot wygląda jak Mulat, niestety ostre słońce i na jego skórze wyrządza szkody. Zapomniał posmarować filtrem przeciwsłonecznym ramion i po półgodzinnej „kąpieli słonecznej” zrobiły mu się pęcherze.

Wieczorem po kolacji, znów poszliśmy do XL. Kingfisher – lokalne piwo – przypadło nam do gustu. Wypiliśmy tylko po jednym - ponieważ kac w temperaturze bliskiej pięćdziesięciu stopni jest rzeczą straszną – i wróciliśmy do domu, gdzie czekał na nas zmrożony arbuz.

W piątek zmęczeni słońcem udaliśmy się do centrum handlowego Lulu Mall, spędzając kilka godzin w klimatyzowanych pomieszczeniach. Zjedliśmy lunch, wypiliśmy kawę i weszliśmy do wielkiego, ekskluzywnego marketu, którego wnętrze okazało się kolejnym szokiem – tak bogato zaopatrzonego sklepu, nie widzieliśmy nigdzie na świecie. Kupiliśmy sobie nadziewane budyniem i wiśniami kruche bułeczki i gazowany sok jabłkowy – kolejne niebiosa pod podniebieniem.
Na czwartą czterdzieści poszliśmy do kina. Tym razem obejrzeliśmy Kingsmana – zabawną wersję „Bonda dla młodzieży”. Film niczego nowego nie wniósł do światowej kinematografii, jednak można go polecić każdemu, kto ma ochotę się rozluźnić. Wróciliśmy późno.

Nasz ostatni dzień w Kochi spędziliśmy lokalnie. Przez pół dnia pakowaliśmy się, układając brudne rzeczy na dwie kupki: białą i kolorową. Dwa razy powiedziałem pani domu, żeby nie łączyła tych rzeczy i zrobiła dwa osobne prania. Posłuchała, ale nie do końca. Po kolorowej przepierce dolała chloru do białego, a później wszystko razem wrzuciła do wirówki powodując, że każda rzecz zrobia się w „groszki”. Byłem zły, ale złość ukryłem – wyładowałem ją na fryzjerze, do którego poszedłem kilka chwil później. Dokładnie wytłumaczyłem mu jak chcę być obcięty, a on zrobił po swojemu, w rezultacie czego, musiał używać maszynki ścinając mnie na żołnierza. Dodatkowo zaciął mnie na szyi głęboko, naruszając pieprzyka. Krew lała się przez kilka godzin. Byłem tak wściekły, że chciałem go zabić. Sophy i jej starszy syn latali koło mnie z wacikami, gdy wróciłem do domu. Sebastian nawet głaskał mnie po głowie tak, jak głaszcze się małe dziecko. Widocznie takie mają zwyczaje – podziałało. Na poprawę humoru poszliśmy na zakupy. Kilka nowych t-shirtów zrobiło swoje, dodatkowo Kot poszedł do centrum i kupił mi w prezencie nowe spodnie. Przy okazji zaprzyjaźnił się z właścicielem sklepu, który koniecznie chciał go na kawę zapraszać i podwozić motorem pod nasz hotel. Marcin nie skorzystał z uroczej propozycji; podejrzewam, że oczami wyobraźni widział mnie - gromowładnego.

Wieczorem uraczono nas uroczystą wieczerzą, na koszt właścicieli. Była ryba w sosie kokosowym, kalafior pięciu smaków, ryż, sałatki i napoje. Polubiliśmy się i muszę przyznać, że trudno nam było wyjeżdżać. Wyściskaliśmy się mocno, Paul odprowadził nas na autobus, którym pojechaliśmy na stację. Pociąg przyjechał punktualnie – w tej chwili podziwiamy widoki, patrząc przez okno.


wtorek, 24 lutego 2015

Wakacje - dzień 98 i 99

Dzisiaj byliśmy w kinie na filmie Clinta Eastwooda "Snajper". Świetny film i rewelacyjne kino. I znów muszę napisać, że różnica pomiędzy światem zwyczajnym, a tym odciętym murami od ulic w Indiach, nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Zaraz po śniadaniu (na które dostaliśmy ryżowe kuleczki z nadzieniem kokosowo-karmelowym), poszliśmy na prom i popłynęliśmy do Ernakulam. Dzisiejszy upał był nie do zniesienia - z nieba "lał się" istny żar. Zamiast więc pójść na plażę, wsiedliśmy w autobus miejski i pojechaliśmy do centrum, do kompleksu handlowego LuLu Mal
Autobusy miejskie są tutaj pozbawione szyb w oknach i drzwi, a podróż nimi to wyzwanie samo w sobie (zainteresowanym podpowiadamy, że film z tej przejażdżki zamieściliśmy na naszym facebookowym profilu) - ludzie wsiadają i wysiadają chaotycznie, w środku panuje gwar, a pojazdem rzuca na wszystkie strony tak, że łatwo można spaść z siedzenia. Lubimy takie nowości, więc cali szczęśliwi chłonęliśmy każdy moment, niemniej opuściliśmy miejski środek transportu z ulgą, stając przed ogromnym kompleksem handlowym, gdzie każdy centymetr podłogi lśnił czystością a w powietrzu, którego temperatura została obniżona do 20 stopni Celsjusza, unosiła się przyjemna woń owoców cytrusowych. Kupiliśmy bilety i jako, że pozostało nam 40-minut do seansu, poszliśmy do jednej z kilkunastu kawiarni. Wszystko było pyszne, a mus lodowy z kokosem, bananem, masłem orzechowym i mango, o uroczej nazwie "szaleństwo profesora", był po prostu niewiarygodny. Delektowałem się deserem i myślałem o ludziach, dla których 200 rupii, to 2-3 dni ubogiego życia. 
Kot - ssak.
Film świetny. Opowiada prawdziwą historię życia amerykańskiego żołnierza - Chrisa Kyle'a, który zyskał sławę najlepszego snajpera w historii elitarnej jednostki Navy SEALs. Eastwood bez zbędnych ubarwień przedstawił życie człowieka skazanego na bycie współczesnym bohaterem narodowym. Trudno byłoby zrobić to lepiej. Poza tym w główną role wcielił się Bradley Cooper - seksowny amerykański aktor, którego cenię głównie za rolę w filmie "Poradnik pozytywnego myślenia".
Pisząc o kinie, muszę jeszcze dodać, że komfort sal kinowych w Indiach jest dużo wyższy niż w Europie. Klimatyzacja działa bez zarzutu. Jest chłodno, ale nie czuć nawiewu. Odległość między rzędami jest odpowiednia a fotele, oprócz tego, że dopasowują się do kształtu ciała, rozsuwają się tak, że film można oglądać praktycznie na leżąco. 

Wróciliśmy autobusem, w którym zdarzył się mały incydent. Usiedliśmy obok starszej muzułmanki. Zrobiła nam awanturę - oczywiście, niczego nie zrozumieliśmy -  później pojawił się mężczyzna i kazał nam wstawać. Tego było za wiele. Darłem się na niego tak, że usiadł daleko, a niewiasta wstała i zmieniła miejsce. Nie żałuję. Tym razem mój "niewyparzony ryj" napawa mnie dumą.

Wieczorem Sophie - pani domu - przygotowała nam wołowinę z ryżem i surówkę ze świeżych warzyw, następnie ciapati z nadzieniem groszkowym. Jedliśmy i opowiadaliśmy o naszym dniu, słuchając również co spotkało gospodarzy. Następnie poszliśmy do XL na piwo, tak jak wczoraj. Ludzi było dużo. Najwięcej Anglików i Francuzów, uciekających przed zimą.

Wczoraj, cały dzień spędziliśmy na rowerach. Pojechaliśmy do Cherai Beach, na której przez chwilę opalaliśmy się n kocu. Był przypływ i wiał tak silny wiatr, że nie mogliśmy jechać po plaży. O budowaniu zamków też nie było mowy, więc po prostu leżeliśmy. 
W drodze powrotnej odkryliśmy wielkie parasole, częściowo zniszczone wiatrem i kolejną bezludną plażę, na którą niebawem pojedziemy. Uwielbiam pustkowia.
W półcieniu parasola plażowego.

niedziela, 22 lutego 2015

Wakacje - dzień 95, 96 i 97

W Kochi pogoda i temperatura, każdego dnia są takie same. Gorący, suchy okres trwa tutaj od listopada do maja; na błękitnym niebie świeci słońce, wiele delikatny morski wiatr a powietrze nagrzewa się do 40-stopni. Noce też są bardzo ciepłe, rtęć w termometrze nie schodzi poniżej 25-stopni. Każdy dzień jest tutaj przyjemny, powolny i słodko leniwy. Tkwimy więc w tym błogostanie, starając się oszaleć z nadmiaru dobrych wrażeń.

Nasza Pani domu w kuchni przechodzi samą siebie. Gotuje tak pyszne rzeczy, że przybyło nam chyba po kilka kilogramów. Wczoraj na śniadanie zjedliśmy najlepsze naleśniki w życiu, dzisiaj placuszki ryżowe z zapieczonymi bananami, z sosem ze świeżego kokosa z kardamonem. Kolacje natomiast są trudne do opisania, bo składają się z kilku dań. Przedwczoraj mieliśmy makrele z rusztu, różnego rodzaju sałatki, ryż, ziemniaki i zapiekankę. Jednak naleśniki przeszły nasze wszelkie wyobrażenia, dlatego podajemy przepis:

Farsz - składniki na 4 osoby:
2 orzechy kokosowe
2-4 szyszki kardamonu
5-8 łyżek cukru (czym grubszy, tym lepszy).

Pieczemy naleśniki. Rozłupujemy orzechy i białą masę trzemy na tartce na grube wióry, dodajemy 2-4 szyszki kardamonu (zgniatamy je, żeby wyleciały nasionka - na początku proponuję dodać tylko 2-sztuki) i cukier. Wszystko razem mieszamy i wkładamy stosowna ilość na naleśniki, które możemy dodatkowo zapiec.
 
Placuszki ryżowe z bananami (serwowane ze śmietanką kokosową, ręcznie robioną).
Dni płyną nam jednostajnie i leniwie. Obaj mamy czas na czytanie książek, rozmyślania i snucie marzeń, ale także planów. Codziennie chodzimy na spacery. Kochi przypomina do złudzenia Wenecję - mnóstwo tu uroczych zakątków, kanałów i kościołów nad nimi. Jedyna różnica polega na tym, że jest gorąco i dzięki temu płynąc łódką ciasnymi kanałami, oprócz malowniczych budynków można zobaczyć palmy, egzotyczne kwiaty i motyle, które są tak duże jak ptaki.
Gorąca "Wenecja".
Codziennie jeździmy także na rowerowe wycieczki. Najczęściej płyniemy promem na wyspę Vypin, na której plaże są najładniejsze. Nie używamy głównej drogi, tylko jedziemy przez dwie wioski, zatrzymujemy się w maleńkiej knajpce na kawę i smażone banany, kupujemy tam też wodę gazowaną i dalej podążamy wzdłuż kwadratowych jezior hodowlanych, aż docieramy do plaży. Jeśli jest odpływ, jedziemy linią morza wiele kilometrów, aż w końcu rozbijamy "obóz".
Tuż przed plażą.
Najczęściej budujemy zamki z piasku, choć zmieniamy koncepcje i razu jednego wznieśliśmy stupę, innego - ogromną piramidę. Wczoraj natomiast ulepiliśmy syrenkę, którą przystroiliśmy kwiatami, muszelkami i orzechami kokosowymi, których na plaży jest najwięcej.
Na kawce w wioskowej knajpce.
I to są wakacje, których potrzebowałem. Trzy tygodnie morza, plaży i piasku we włosach każdego dnia. Bawimy się jak dzieci, rozmawiamy jak dzieci i nie robimy nic, co byłoby "poważne".
Kot i Syrenka :)
Wczoraj wieczorem na plaży odbył się koncert hinduskiej grupy rockowej "Decibel" - do dzisiaj szumi mi w uszach. Grali dobrze, jednak przesadzali z długością wstępów. Nieco znudzeni poszliśmy do piwiarni, gdzie chłodziliśmy się piwami do późnej nocy.
Hindusi dają czadu.
Dzisiaj natomiast obudziła nas smutna wiadomość o śmierci Staszki - siostry mamy Marcina. Zaraz po śniadaniu wykonaliśmy kilka telefonów i w dość ponurych humorach pojechaliśmy na Aniyal Beach. Trochę popływaliśmy, ale fale były tak duże, że zrezygnowaliśmy z oddalania się od plaży. Posiedzieliśmy więc na suchym piasku, zjedliśmy zakupione smakołyki a chipsami podzieliliśmy się w wronami.
Karmiąc wrony (indochińskie).
A na kolację mieliśmy Chicken biryani - kolejne niebo w gębie :)

Składniki:
300 g ryżu (basmati),
25g masła,
duża, czerwona cebula,
1 liść laurowy,
3 szyszki kardamonu,
mała laska cynamonu,
2 łyżeczki startego imbiru,
łyżeczka kurkumy,
4 piersi kurczaka (pokrojone w grubą kostkę),
pasta curry (4 łyżeczki, lub po prostu curry w proszku - 1 łyżeczka),
garść rodzynek,
850 ml bulionu (lub lepiej rosołu),
świeża kolendra (garść),
płatki migdałowe (garść).

Należy namoczyć ryż w ciepłej wodzie i potem umyć go w zimnej, aż woda będzie czysta. Następnie w rondelku należy rozgrzać masło, dodać cebulę i liść laurowy. Smażyć aż cebula stanie się przezroczysta. Dodać imbir i smażyć przez kolejne 2-minuty, mieszając. 

Wtedy trzeba dodać mięso i zwiększyć ogień na około 10 minut (do czasu, gdy mięso się zarumieni). Potem ogień zmniejszamy i przez kolejne 5 minut dusimy rumianego już kurczaka. Gdy jest gotowy, wyjmujemy go i do rondla wsypujemy ryż. Mieszamy go i smażymy przez około minutę, dodajemy kardamon, cynamon, kurkumę. Następnie zalewamy go bulionem. Gotujemy przez 15 minut, dodajemy rodzynki, curry i gotujemy przez kolejne 5-7 minut. Woda powinna się już prawie wygotować. Wyłączamy gaz, dodajemy kolendrę i płatki migdałowe, mieszamy delikatnie i zawijamy rondel w koc. Opatulony posiłek odstawiamy na godzinę, najlepiej wkładając zawiniątko pod pierzynkę.

Smacznego :)

czwartek, 19 lutego 2015

Wakacje - dzień 94

Dzisiaj to był dzień!
Rano dostaliśmy pyszne śniadanie od Pani domu - ręcznie robione kluseczki ryżowe, uformowane w "gniazdka", z sosem curry i chili. Pyszności!
Później pojechaliśmy na plażę. Leżeliśmy na rozgrzanym piasku i delektowaliśmy się szumem fal, następnie przez trzy godziny, budowaliśmy ogromną piramidę, pływając od czasu do czasu dla ochłody.
Plaża Cherai.

Wczesnym popołudniem pojechaliśmy na lunch: zjedliśmy banany zapiekane w cieście i pączki z papryka i chili. Wypiliśmy też pyszną kawę. 
Następnie udałem się do salonu odnowy biologicznej (bo Kot nalegał, mówiąc że mi się należy). Zamówiłem 90-minutowy masaż całego ciała, stóp, dłoni i maseczkę na twarz oraz olej na włosy z masażem głowy. Po masażu doświadczyłem parowej kąpieli i wróciłem do domu. Marcin zrobił mi manicure i pedicure, a potem zaraz dostaliśmy kolację - zamówiona wcześniej, ulubioną naszą potrawę masala dosa.
Teraz jeszcze tylko krem muszę w ciało wetrzeć i odpocznę sobie pod wiatrakiem. :)

środa, 18 lutego 2015

Wakacje - dzień 91,92 i 93

Utopiłem dzisiaj telefon - po raz pierwszy w życiu. Poszedłem do "serwisu", chłopak popatrzył i wypisał na kartce diagnozę - martwy. Moja to wina, bo uparłem się jechać wzdłuż kamieni podczas przypływu. Fala rąbnęła w rower i przewróciła mnie jak szmacianą lalkę. Uśmiałem się przy tym, niemniej zaraz potem, gdy Kot krzyczał - nie "kochanie czy wszystko w porządku", tylko - Frederick telefon, powiedziałem "[cenzura brzydkich słów]". Telefon zamrugał, wydał dziwny dźwięk i zdechł. A my zbudowaliśmy ogromy zamek z piasku i fosę, która miała go ochronić przed zagładą. Potem oglądaliśmy ślimaki i kraby uciekające do małych dziurek w piasku. Tak spędziliśmy dzień dzisiejszy, wczorajszy i przedwczorajszy.

Ludzie u których się zatrzymaliśmy prowadzą spokojne i przykładne życie. Są czyści, bardzo poukładani i zgodni. Jak na dłoni obserwujemy przykład rodziny idealnej. Pan domu rozmawia z synami i zajmuje się męskimi sprawami, a gdy nie ma nic do roboty, czyta gazetę lub leży na podłodze w kuchni pod wiatrakiem. Jego żona - bardzo ładna kobieta - ciągle coś gotuje, pierze i sprząta. Robi to z uśmiechem i tylko czasami wyzywa, ale w taki sposób, że nit się nie obrusza. W porze sjesty kładzie się koło męża i oboje leżą pod wiatrakiem patrząc w sufit. Ich synowie (młodszy 14, starszy 19) uczą się jeszcze, a po szkole najczęściej grają na komputerze, albo leżą pod wiatrakiem w pokoju. Jednak nikt nie odpoczywa, kiedy coś trzeba zrobić. W tej rodzinie, nie odkłada się niczego na później. Ich dom lśni czystością - można jeść z podłogi. Tak to wygląda.
Pani domu jest "gospodynią idealną". Widząc jakie posiłki przyrządza rodzinie, zapytaliśmy, czy możemy jeść z nimi. Dzięki temu codziennie mamy doskonałe śniadania i obiadokolacje - kucharka przechodzi samą siebie. Właśnie czuję zapach dzisiejszego, wieczornego posiłku. Będzie ryba - według naszego życzenia - z wieloma dodatkami. 

Wczoraj minęły nam 3-miesiące w Indiach. Jesteśmy w tym kraju zakochani. Bardzo się cieszę, że moją miłość poczuł też Marcin - szczerze mówiąc bałem się jego reakcji. Mówią, że można ten kraj pokochać, albo znienawidzić. My kochamy. I chcemy pokazać go takim, jakim go odbieramy. Postanowiliśmy otworzyć małą firmę, która organizować będzie małe, rodzinne wycieczki do tego kraju. Pierwszą postaramy się zrobić dla przyjaciół, po kosztach, na próbę. Niczego nie ryzykujemy, wiec w przypadku braku dużego zainteresowania niczego nie stracimy. Ale jako, że obaj jesteśmy solidni i potrafimy zarażać radością innych, pomysł może być trafiony. 

niedziela, 15 lutego 2015

Wakacje - dzień 89 i 90

Dzień świętego Walentego spędziliśmy na plaży. Rano przepłynęliśmy promem na pobliską wyspę i pojechaliśmy w znanym już nam kierunku. Zjedliśmy bardzo dziwne śniadanie - banany zasmażane w cieście i pączki z papryką i chili - kupiliśmy wodę gazowaną (faceci wolą bąbelki) i ruszyliśmy w kierunku morza, gdzie przypadkowo odkryliśmy możliwości naszych rowerów - na piasku rozwijały większą szybkość i przestawały jęczeć. Wielkie było nasze szczęście - jeździliśmy tak godzinami, czasami zanurzeni po pas w wodzie.
Nowe ulubione zajęcie - jazda rowerem po plaży.
Późnym popołudniem wróciliśmy do siebie, gdzie w cieniu akacji, a później na naszym tarasie wypoczywaliśmy, sącząc zimne piwo. Ogarnął nas błogostan i wtedy poczułem się w końcu jak na urlopie. "Wakacje na wakacjach" były mi bardzo potrzebne. chciałem nie robić nic, spędzać czas bez planów i nigdzie się nie spieszyć. Dopiero wtedy poczułem - tak jak doświadcza się rozluźnienia podczas masażu - jak bardzo byłem zmęczony.
Akacje dotykające nieba.

Dzisiejszy dzień wyglądał podobnie. Rano zjedliśmy pyszne śniadanie i pojechaliśmy na plażę. Zatrzymaliśmy się w opustoszałym miejscu, z dala od ludzi i jakichkolwiek dźwięków związanych z działalnością człowieka. Taplaliśmy się w ciepłej wodzie, odpoczywaliśmy i co najważniejsze, zbudowaliśmy zamek; w zasadzie osadę. Zaczęliśmy od domku budowniczego Toma. Wprowadził się z rodziną i zaczął wyrąbywać las. Jego rodzina zajęła się uprawą pół. Następnie pojawił się kilka rodzin, które wspólnymi siłami wybudowały stupę. Wraz z przyrostem ludności, pojawiały się nowe potrzeby; tym samym powstawały nowe budynki a obszary rolne się powiększały.
Przez kilka godzin budowaliśmy nasze miasto, opowiadając sobie podobne historie - spędziliśmy cudowny dzień.
Zdjęcie można powiększyć, klikając na nie :) Legenda: 1. Domek budowniczego - 2. Stupa - 3. Szkoła - 4. Zajazd - 5. Pałac książęcy - 6. Gompa (świątynia) - 7. Dom szamana i sala uzdrowień - 8. Karczma - 9. Mury obronne - 10. Pola uprawne - 11. Arena - 12 i 14. Domy mieszkalne - 13. Planetarium i uniwersytet - 15. Sąd - 16. Policja - 17. Lochy.

Było gorąco...
Relaks wodny.
Późnym popołudniem pracowałem. Marcin spacerował i poznawał ludzi - przy kolacji opowiadał mi o Niemcu, z którym spędził ponad godzinę na pogawędce.
Wieczorem spotkaliśmy dwóch chłopaków z Krakowa. Może jutro wyskoczymy razem na plażę, a może wieczorem na piwo?
A teraz pora na sen.

piątek, 13 lutego 2015

Wakacje - dzień 87 i 88

Po pierwszych dwóch dniach w Kochi, jesteśmy zachwyceni. Po raz pierwszy od przyjazdu do Indii, czuję się tutaj jak na prawdziwych wakacjach. Może to za sprawą pogody, która zdecydowanie poprawia nastrój, albo dobrego jedzenia w licznych nadmorskich knajpkach? A może to ocean, który szumi zapraszając do kąpieli w wodzie, której temperatura wynosi 33 stopnie Celsjusza? 

Miasto, jeśli miałbym przyrównać do jakiegoś innego na świecie, podobne jest do Kazimierza Dolnego. Dużo tu malowniczych knajpek, restauracji oraz innych zakątków. Są tutaj galerie i niewielkie awangardowe miejsca, nastawione na sztukę. Codziennie można posłuchać koncertu jakiegoś solisty, albo udać się na słynne pokazy tańców. Wreszcie, można iść do kościoła. Miasto bowiem jest wyłącznie katolickie, a kościołów, szkół katolickich i kapliczek są tutaj setki.

Bardzo ciekawe jest zderzenie się dwóch, tak bardzo odmiennych kultur i religii. Wnętrza tutejszych świątyń są bardziej kolorowe i żywe niż w Europie. Figurki Matek Boskich ustrojone są migającymi lampionami, wieńcami lub kolorowymi wdziankami. Często mają też pomalowane paznokcie. W niejednym kościółku Chrystus "puścił do nas oczko", zresztą wszyscy święci (szczególnie Matka Teresa) tak robią. Bardzo popularnym świętym jest Sebastian - wszak między innymi jest patronem chorych na wszystkie dolegliwości zakaźne - jego rany żarzą się na czerwono. Sebastian został przeszyty strzałami za wiarę. Nie zginął jednak w ten sposób. Wyleczony znów zaczął zarzucać barbarzyństwo cesarzowi i ten zabił go w końcu pałami. Sami przyznacie, że bardziej malowniczo wyglądają strzały niż pałki, jako atrybut świętości...
Pełnia koloru w bazylice w Koczi.
Jeśli już o kościołach mowa, to znajduje się tutaj najstarszy kościół katolicki w całych Indiach. Wybudowany został przez franciszkanina w 1503 roku. Początkowo jako drewniana kapliczka, poświęcony był świętemu Bartłomiejowi, po późniejszej renowacji zmienił patrona, którym stał się święty Franciszek z Asyżu. Pochowano tutaj portugalskiego odkrywcę Vasco da Gama, jednak kilka lat później zabrano jego szczątki do rodzinnego kraju. Dalej jednak główną atrakcją tego miejsca jest płyta nagrobna podróżnika.
Kościół świętego Franciszka w Kochi.
Kochi to w końcu miasto wszystkich kolorów i smaków. Wszystko tętni tutaj życiem, zarówno w dzień, jak i w nocy. Oprócz nowoczesnych i markowych samochodów, po ulicach chodzą słonie, kuce i wielbłądy. Wzdłuż deptaka ustawione są setki straganów, na których można kupić praktycznie wszystko, szczególnie jednak kolorowe wyroby jubilerskie i owoce morza, z których miasto słynie.
Siodełka dla turystów.
Wczoraj były urodziny Marcina. Spędziliśmy je w tym upalnym miejscu. Wieczorem wznieśliśmy toast wodą sodową - mamy nadzieję, że żadnemu z nas nie uderzy do głowy.
Dzisiaj natomiast wypożyczyliśmy rowery i po śniadaniu kupiliśmy bilety na prom, jadący na sąsiednią, oddaloną o kilkaset metrów wyspę, na której są ładne plaże. Prom kosztuje 3 rupie (około 15 groszy) i kursuje co 10-minut.

Za nasz cel obraliśmy sobie plażę Cherai, oddaloną od nas około 20 kilometrów. Mieliśmy ochotę na aktywny dzień, w stylu "cardio". Rowery wybieraliśmy powoli. Indyjska wypożyczalnie serwuje bowiem rowery bez pedałów, a czasami bez kół.Trzeba przerobić wiele pojazdów, żeby wybrać właściwy - szczególnie, jeśli bierze się go na dwa tygodnie. Po sprawdzeniu powietrza, wybrałem Herkulesa, Kot zaś coś dla dam. Nie dał się przekonać na rower z ramą, choć prosiłem go kilka razy.
Opony w porządku - pojedzie.
Po piętnastu minutach podróży, Marcin zaczął wywijać rączkami i krzyczeć, że "się popsuło". Początkowo nie słyszałem, bo wlókł się na swoim rowerku, choć pedałował tak, że cały był czerwony. Okazało się, że spadł mu łańcuch. Rozbawiony odwróciłem rower do góry oponami i oceniłem zniszczenia. Kotem w tym zasie polatał w kilka stron i przyniósł mi patyczek. Do tej pory nie wiem, co chciał nim robić. Nie mając innego wyjścia, założyłem łańcuch. Ręce miałem w smarze i nic, co mogłoby je umyć.
Charakterystyczne krajobrazy.
Dalej jechaliśmy przez wiele wiosek, wszystkich do siebie podobnych. Najczęściej ulica porośnięta jest z dwóch stron palmami. Taki "pasek" ma szerokość od kilku, do kilkunastu metrów i jest otoczony z dwóch stron wodnymi basenami. Na szerszych znajdują się gospodarstwa domowe. Węższe są najczęściej tylko łącznikami. Czasami kanały są wąskie, na dwa metry. Pływają po nich łódki, przypominające weneckie gondole - zbyt mało miejsca, aby użyć wioseł.
Marcin na rowerku.
Droga nie była łatwa, niemniej okazała się jedną z najpiękniejszych szlaków w naszym życiu. Po jednej stronie mieliśmy malownicze wioski rybackie, po drugiej: palmy, plażę i ocean. Jeszcze jedno było bezcenne - podczas krótkich postojów jakie sobie robiliśmy, byliśmy jedynymi ludźmi na rozgrzanej słońcem plaży.
Czasami zdarzało się, że wzburzone morze rozwalając skrupulatnie ustawiany murek, niszczyło drogę. Kot jednak okazał si wytrwały i z uśmiecham pokonywał wszystkie przeszkody. A gdy marudził, przywoływałem go do porządku.
Trudniejsza część drogi.
Jechaliśmy prawie cztery godziny. W końcu dotarliśmy do celu. Plaża nie różniła się od tych miejsc, obok których przejeżdżaliśmy, jednak tylko wokół niej tętniło życie. 
Wykąpaliśmy się w prawie gorącym oceanie, poleżeliśmy na plaży i zjedliśmy naprawdę dobry posiłek, a potem wsiedliśmy na rowery i wróciliśmy do pokoju. Jest noc. Marcin śpi. Ja też idę spać.
Skąpani w słońcu i słonej wodzie.





środa, 11 lutego 2015

Wakacje - dzień 85 i 86

Jedziemy pociągiem na południe Indii do Kochi, oddalonego od stolicy, około 3000-kilometrów. Przed nami bardzo długa droga. Ponieważ ostatnia 30-godzinna podróż sleeperem wykończyła nas całkowicie, tym razem kupiliśmy bilet na klasę pierwszą - najdroższą w tym kraju. Pisać będę na bieżąco, by o niczym nie zapomnieć i aby wrażenia były jak najbliższe prawdy.

Indyjskie pociągi mają znacznie więcej klas niż europejskie. Najniższą jest klasa druga siedząca, którą jechaliśmy z Bogh Gaya do Patna. Na dłuższych  trasach istnieją jeszcze: klasa pierwsza siedząca i klasa pierwsza siedząca z klimatyzacją. Są jednak rzadko spotykane. Dalekobieżne ekspresy posiadają klasę sleeper, którą najczęściej podróżujemy. Każdy wagon ma 72 twarde prycze i nie jest podzielony na przedziały. Okna się tam nie domykają, toalety są w opłakanym stanie, a wewnątrz panuje nieustanny zgiełk. Każdy turysta powinien przynajmniej raz spróbować "czwartej klasy sypialnej". Następnie mamy klasę trzecią sypialną z klimatyzacją, w której "przedziały" rozdzielają zasłony; pasażerowie dostają też koce. Klasa druga z klimatyzacją ma po cztery miejsca w "przedziałach" oddzielonych grubą kotarą od korytarza, na którym znajdują się - zamiast bocznych łóżek - foteliki. W końcu klasa pierwsza z klimatyzacją, posiada prawdziwe szerokie, zamykane przedziały. Istnieje klasa pierwsza 4-osobowa i 2-osobowa, którą właśnie mamy przyjemność jechać. Różnica w cenie jest znaczna. Na trasie New Delhi -Kochi, sleeper kosztuje: 1800 rupii (107 złotych), a pierwsza klasa AC 2-osobowa: 16000 rupii (960 złotych).

10:55 - ruszamy planowo. Pociąg wjechał na peron piąty, 20-minut przed odjazdem. Na wagonie pierwszej klasy, na drzwiach głównych, widniały nasze nazwiska, opatrzone okrągłą, czerwoną pieczęcią. Lokaj uprzejmie pokazał nam nasz przedział. Po chwili pojawił się inny chłopiec i podarował nam róże, pięć minut później przyszedł kolejny, ze świeżą pościelą i kwiatami.
Czysta pościel i ręczniki na górnym łóżku.
Łóżka są wygodne. Długie na nieco ponad 2-metry i szerokie na 70-80 centymetrów. Na górnym jest chłodniej. Klimatyzacja działa przez cały czas i nie da się jej wyłączyć. Jest jednak mniej uciążliwa, niż myślałem.

12:00 - przychodzi kelner i pyta co mamy ochotę w porze lunchu. Zamawiam wegetariańskie thali, Marcin kurczaka w sosie curry. Minutę później w drzwiach staje kolejny chłopiec i przynosi na tacy zupę pomidorową, paluszki kminkowe i masło. Jemy ze smakiem, choć nie jesteśmy specjalnie głodni.
Wstęp do lunchu.
Drugie danie zostaje przyniesione pół godziny później. Jest smaczne, wyważone smakowo i odpowiednio obfite.
Lunch.
Po obiedzie gotujemy sobie wodę na herbatę i zwracamy uwagę na zmianę krajobrazu. Zielone, przepełnione wodą pola, przeobrażają się w wyschnięte pagórki koloru gliny. Widzimy pasterzy wypasających setki kóz oraz liczne grupy wielbłądów, podążających z znanym tylko sobie kierunku.

14:00 - kolejny chłopiec (w głowie rodzi się pytanie "ile tu ludzi pracuje"), przynosi nam lody. W smaku przypominają śnieżki, które pamiętam z dzieciństwa. W trakcie delektowania się deserem wchodzi kelner i pyta, co życzymy sobie jeść na kolację - Kot jest coraz bardziej zadowolony. 
Lody.

Męczy mnie infekcja nosa i krtani. Ktoś sprzedał mi zielonego gluta. Zawsze zaczyna się tak samo: drapie i szczypie pod podniebieniem, potem pojawia się straszliwy wewnętrzny katar i na drugi dzień zielony glut - stąd tak słodko to nazywam. Choroba wywołuje u mnie 2-3 dniowe osłabienie, a później przechodzi, w  zasadzie schodzi niżej, pozostawiając uczucie kluski w gardle, która z kolei przeistacza się w kaszel - nawet 6-tygodniowy. Ostatnio zwalczyłem ją na etapie kluski, przesadną ilością leków i ziół. Co 4-godziny zażywam więc aspirynę, witaminę C, pseudoefedrynę a na wieczór raczę się gorącą cytryną z paracetamolem. Jak nie przejdzie będę zły...

15:39 - dojeżdżamy do pierwszej stacji z 9-minutowym opóźnieniem. Jak tak dalej pójdzie - pojutrze - dotrzemy na miejsce, "na czas". Kota okazuje się być małą miejscowością w Rajasthanie - na dworcu prawie nikt nie wysiada. Jest cicho, ciepło i sucho. Tak jak w Delhi, w granicach 25 stopni. Gleba jest jednak sucha. Krajobraz zmienił się nie do poznania - ziemia jest tutaj płaska, koloru rdzawego, rzadko porośnięta krzewami i niskimi roślinami, nie wymagającymi zbyt wiele wody.
Rajasthan.

16:35 - przynoszą podwieczorek, na który składają się: kanapka z serem i ostrym sosem pomidorowym, delicje arabskie (coś pomiędzy cukrową watą, a chałwą), samosa (trójkątny pierożek z ziemniakami na ostro), orzeszki ziemne (w posypce masala) i herbata. 
Podwieczorek.
Kolejne godziny spędzam nad książką, którą wgrałem na telefon. W przedziale mamy kontakty, więc nie oszczędzam baterii. Marcin przysypia i generalnie jest mało obecny. Mamy "ciche godziny", bo mnie zdenerwował mówiąc, że wszystkich pozarażam, a potem jeszcze zaczął mnie przedrzeźniać. Tak mnie tym dotknął, że przestałem się do niego odzywać, wcześniej wrzeszcząc, rzecz jasna. Ale tym razem, wina leży po jego stronie - nie sprawia mi przyjemności katar i kaszel. No nic... Biorę leki i smaruję się olejkiem.

Za oknem robi się znów zielono. Mijamy "oazy", pełne palm i stawów oraz wioski - bardzo biedne - zawalone śmieciami. Brzydko... wracam do Faraona.

19:00 - przynoszą zupę i paluszki chlebowe. Tym razem jest to jarzynowa. Dobra - na styl europejski. Kwadrans później dostajemy kolację. Nawet Kot rzuca komentarz "nic innego nie robimy, tylko jemy". 
Kolacja.
Zjadamy połowę. Kotlety są zbyt ostre, ale groszek z czerwoną marchewką - niebo w gębie! Zaraz po posiłku przychodzi chłopiec od lodów (zauważamy, że mężczyźni przydzielani są do poszczególnych posiłków). Tym razem przynosi zabajone z czekoladowymi kuleczkami. Wspaniałe! Następnie jest kawa z mlekiem, po której pojawia się lokaj z pytaniem o śniadanie i godzinę budzenia. 

22:19 - do Vadodary przyjeżdżamy przed czasem. Marcin już śpi, w zasadzie próbuje usnąć, wydając mi polecenia, mówiąc jakie tabletki powinienem połykać. Dalej jestem na niego zły i wolę, żeby już spał. Gdy w końcu słyszę chrapanie, kładę się na łóżku i oglądam film. Muszę przyznać, że w takich warunkach, podróżowanie pociągiem jest wyłącznie przyjemnością...
idę spać...

07:39 - budzę się po dość dobrze przespanej nocy. Łóżko okazało się wygodne, a pościel wystarczająco ciepła i miękka. 
Za oknem widzę piękny wschód słońca, z charakrerystycznym dla tej strefy "wyskokiem" dziennej gwiazdy. W Polsce, czy w Anglii powoli wychodzi kula: najpierw prawie czerwona, później blednąca do koloru pomarańczowegi i w końcu do coraz jaśniejszej żółci... tutaj zaś wyskakuje nagle, jak nadmuchana piłeczka spod wody...
Piękny wschód słońca.
Za oknem wzgórza, wysokie na kilkaset metrów. Wszystkie bujnie porośnięte wysokimi drzewami, dużo drobnych rzek i stawów. Mimo, że nie czujemy tego, co na zewnątrz wiem, że jest bardzo wilgotno. I nagle wjeżdżamy w mgłę, tak gęstą, że wszelka forma za oknem znika. Dopiero po długim czasie promienie słońca rozrzedzają ją na tyle, że można wyodrębnić sylwetki najbliższych drzew. Jest w tym magia i można o tym bajki pisać...

Po ósmej biorę prysznic. Łazienka jest czysta, a z natrysku wypływa letnia woda pod odpowiednim ciśnieniem. Gdy wracam, czeka na mnie śniadanie. Marcin wychwala smak omleta i tostów; płatki z mlekiem i sałatka też są dobre. Chwilę rozmawiamy i choć złość mi minęła nadal jestem obrażony. Kot chyba to widzi i stara się być użyteczny: robi mi herbatę, podstawia pod nos ciasteczka i pociesza. Na szyję nakłada mi swój gau z buddyjskimi relikwiami, które mają przegonić gluta. Zakładam, ale biorę dodatkowo Sudafed (aspiryna i pseudoefedryna). Na opakowaniu nie ma dawki - biorę dwie kapsułki w przeświadczeniu, że o jedną za dużo. 

09:51 - z 36-minutowym opóźnieniem dojeżdżamy do Ratnagiri w stanie Maharasthra. Na zewnątrz z całą pewnością panuje upał. Świadczą o tym gesty tubylców, którzy mimo skąpego odzienia, wachlują się czym popadnie. Roślinność jest tu bujna, nieujarzmiona przez człowieka, na co najprawdopodobniej wpływa rodzaj terenu. Jak okiem sięgnąć, wznoszą się tutaj niewielkie, lecz gęsto usiane, wzgórza o stromych, nieregularnych i sypiących się zboczach.

Po godzinie powolnego przesuwania się po torach włączamy muzykę i śpiewamy sobie piosenki, jedząc chipsy i ciastka, popijając je herbatą. Do kolejnej stacji - Sawantwadi Road - docieramy godzinę po planowanym czasie. Wychodzimy na zewnątrz i doświadczamy szoku: plus czterdzieści dwa. Do celu mamy jeszcze z tysiąc kilometrów - tam będzie cieplej!
Jedziemy wzdłuż linii brzegowej, jednak zbyt daleko od oceanu, aby go zobaczyć. W zamian mijamy liczne, malutkie wioski i coraz bardziej malownicze pola uprawne.
Jedna z setek mijanych wiosek.

12:10 - dostajemy zupę pomidorową. Drugie danie składa się z trzech rodzajów klusek i kotletów warzywnych. Jemy ze średnim smakiem i w nie do końca określonych nastrojach pojawiamy się w Goa - najmniejszym stanie Indii. Piękny to rejon z dużą ilością rzek, jezior i plaż z białym piaskiem. Raj dla turystów. Przebywają tu zamożni emeryci i osoby ceniące sobie luksus. My po dwóch dniach, zanudzilibyśmy się tu na śmierć. O 14:02 przekraczamy kolejny stan - Karnataka - którą zwiedzimy później. Na granicy z Goa, wygląda tak:
Pomędzy Goa a Karnataką.
Niestety zdjęcia z pociągu nie wychodzą najlepiej. W każdym razie błękit rzeki, miesza się z morskim kolorem oceanu i lazurem nieba. Niebieskość tego lokalnego raju ozdabiają zielone palmy i urocze wysepki, których tym więcej, im bliżej morza.

Drzemiemy. W przerwach czytam książkę. Czasami zachwycamy się coraz bardziej zjawiskowymi, żółto-zielono-szafirowymi widokami za oknem. Trawa i drobne krzewy wypalone słońcem są beżowe i żółte, czasem wpadają zaś w kolor pomarańczowy; drzewa przyzwyczajone do upałów, mają barwę soczyście zieloną, co na zdjęciach wygląda wręcz nienaturalnie. Lazurowe i niczym przez kilka miesięcy niezmącone niebo razi w oczy, każdego kto patrzy nań wprost. Czasami zdarzają się drzewa obsypane kwieciem, tak dorodnym, że nie wygląda to naturalnie. Widzieliśmy takie cuda: czerwone, jaskrawo żółte i różowe. Wszystko to od czasu do czasu przerywają szerokie rzeki, które wpadają do oddalonego o kilka kilometrów oceanu.

W naszym przedziale jest chłodno na tyle, że siedzimy okryci delikatnymi kocami. Co chwila dostajemy przekąski, a gdy czegoś potrzebujemy, możemy zadzwonić po lokaja. Bardzo to wygodne i na moją niedyspozycję zdrowotną odpowiednio komfortowe. Póki co jednak, wspomagany medykamentami, czuję się dobrze i niczego, oprócz częstych herbat nie potrzebuję. A róże pięknie rozkwitły i pachną nam lepiej, od sztucznych odświeżaczy.
Nasz "kącik".
17:05 - przynoszą podwieczorek, taki sam jak wczoraj. Jemy rozmawiając o planach. W Kochi mamy zamiar zostać do końca lutego, musimy więc poczytać o tym co, oprócz wylegiwania się na plaży, możemy robić. Prognoza pogody na każdy dzień jest taka sama: codziennie ma być bezchmurnie, dość wilgotno i jak a nas, bardzo gorąco, bo w granicach plus 45 stopni Celsjusza. Rozmowę przerywa nam postój pociągu na stacji, której nazwa bardzo nas rozbawia. Zatrzymujemy się bowiem w Udupi, gdzie temperatura w słońcu przekracza plus 50 stopni! Postój nie jest długi, ale spocić się nam udaje.
Upał w Udupi.
Na kolejnych stacjach zjawiamy się przed czasem. Korzystając z dłuższych przerw, wychodzimy na zewnątrz. Wkrótce zapada zmrok i przestaje być tak gorąco. O 20:01, w Kannur, na godzinę po zachodzie słońca jest już 30-stopni i da się oddychać.

Na kolację otrzymujemy thali. Nie jest tak dobre jak wczoraj, poza tym, jesteśmy przejedzeni. Nie przywykliśmy do pięciu solidnych posiłków dziennie i szczerze mówiąc wolę, by tak pozostało. Po kolacji wydarza się coś, co wydaje mi się żenujące. W drzwiach pojawia się obsługa pociągu z koszyczkiem, w którym znajduje się kilka banknotów o nominale 500-rupii. Takie wymuszanie napiwku wcale mi się nie podoba i pozostawia niesmak. Może to czas, żeby zamiast integrować się z lokalnymi mieszkańcami, zacząć zachowywać się jak brytyjski turysta? 

Jedziemy. W oknie widzimy własne odbicia. Marcin przysypia, a ja myślę nad okładką do tomiku Tamary. Niektórzy myślą, że zrobienie książki nie jest czasochłonne. W sumie mają rację - buble robi się w trzy dni...
Muszę przyznać, że podróżowanie pierwszą klasą sypialną jest wypoczynkiem samym w sobie. Przebywanie w jednym pomieszczeniu pomaga pozbierać myśli, wyciszyć się i po prostu odpocząć. Od trzech miesięcy, każdego dnia robiliśmy coś nowego. Siedzenie na miękkich sofach i 10-godzinny sen jest miłą odmianą. 
Dodatkową zaletą jest cisza, jaka tu panuje. Nie wiem, czy powodują to podwójne szyby w oknach, czy dość wolne tempo jazdy. W każdym razie jedziemy gładko, znacznie wygodniej niż niemieckimi ekspresami sypialnymi. 

Dojechaliśmy. 








poniedziałek, 9 lutego 2015

Wakacje - dzień 83 i 84

W sobotę Marcin, wiedząc jak bardzo kocham archeologiczne miejsca, zabrał mnie do Mehrauli Park i Qutub Minar - perełek w południowej części Delhi. Parki kryją w sobie ruiny budynków z przełomu XVI i XVII wieku.

Przez całe stulecia, budynki skrywała dziko rosnąca roślinność i śmieci. Dopiero w 2002 roku, rozpoczęły się powolne prace konserwacyjne. Niestety park nie jest zamykany. Ruiny są dalej niszczone - nikt ich nie pilnuje. Krajobraz uroizmaicany jest przez wszechobecne śmieci. Hindusi pod tym względem wyprzedzają inne narody. Widocznie lubią tak żyć. Myślę, że kolejnym powodem jest niski poziom edukacji. Oni po prostu nie wiedzą, co czynią. Rodzice z dziećmi po zaspokojeniu głodu wstają i odchodzą, zostawiając wszystko na ziemi. Inni otwierają okna samochodów i wyrzucają plastikowe butelki, gdzie popadnie. 
W Qutub Minar, spędziliśmy kilka godzin. Zauważyliśmy, że najlepiej zachowały się grobowce, natomiast po budynkach mieszkalnych zostały śladowe ilości bezkształtnych gruzów. Zwróciliśmy też uwagę na liczne osady mieszkalne. Pomiędzy ruinami istnieją bowiem prowizorycznie zbudowane osiedla, zamieszkane przez wcale niemałą ilość ludzi. Niektórzy mieszkają w namiotach, wokół których pasą się wszelkiej maści kozy.

Na lunch poszliśmy do Hauz Khaz - tutejszego "modnego miejsca". Tak zwana "wioska" (Hauz Khaz village), wznosi się pomiędzy 12-wiecznymi ruinami, z których największą atrakcją jest - wysychający już - basen. Usiedliśmy na jednym z głazów i zjedliśmy zakupione za rogiem noodle z sosem chili. Były smaczne, ale tak ostre, że Kot płakał jak dziecko.
Hauz Khaz village, pośród12-wiecznych ruin.
Hauz Khaz znajduje się kwadrans drogi metrem od centrum. Jest to dzielnica willowa, a na głównej ulicy znajdują się markowe sklepy z odzieżą i kosmetykami, liczne kawiarnie i kwiaciarnie (co jest wielką rzadkością w tym kraju). Mieszkańcy chodzą tu na spacery z psami, uprawiają jogging i ubierają się w stylu zachodnim. Samochody zaparkowane pod domami świadczą o ich zamożności.
Wioska znajduje się dalej, za parkiem - jak już napisałem - pomiędzy ruinami. Tutaj właśnie znajduje się centrum rozrywki: knajpy, pizzerie, kawiarnie i nocne kluby. Hindusi podjeżdżają tu autami wzbudzającymi powszechną zazdrość i wieczorami wydają po kilka miesięcznych pensji zwykłych obywateli.
Hauz Khaz village - część rozrywkowa.
W niedzielę Kot od rana biegał po sklepach. Ja kończyłem skład książki i walczyłem z powolnym internetem, rzucając wymyślnymi przekleństwami. Na domiar złego poczułem, że coś mnie "rozkłada". W hotelu wiele osób straszliwie kaszlało. Z całą pewnością "winowajca" znajduje się pośród nich.
Z pokoju wychodziłem tylko na posiłki. W drodze powrotnej spotkaliśmy święte, białe krowy, z którymi zrobiliśmy sobie kilkuminutową sesję zdjęciową.
Portret z krową
Lubię zwierzęta, ale nie mam w zwyczaju się z nimi spoufalać. Marcin dotyka każdego.
Ciepły portret z krową.
A jutro najdłuższa podróż pociągiem. Mamy nadzieję, że damy radę.
Do zobaczenia wkrótce ;)