piątek, 30 stycznia 2015

Wakacje - dzień 73 i 74.

Wróciliśmy do Gangtoku zmęczeni. Zmiany temperatury i ciśnienia osłabiły nas do tego stopnia, że trudno nam się skoncentrować. Obaj mamy problemy z zaśnięciem, a gdy zapadniemy w drzemkę, trwa ona krótko, nie dając wypoczynku. Ja dodatkowo straciłem apetyt i chyba wiem, co czuja kobiety w ciąży, bo mam poranne mdłości. Marcin zaś ma silne zawroty głowy. Wszystkie te symptomy są typowe - oznaczają chorobę wysokościową. Dopóki nie pojawiają się omdlenia, jest w porządku. Trzeba dużo pić, bo liczba erytrocytów z powodu zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu, zwiększa się i krew gęstnieje. 

Wczoraj byliśmy w Rumteku. Pojechaliśmy tam na zaproszenie Norbu La. Zeszliśmy na targ, obok którego czekają jeepy. Sikkim nie ma publicznego transportu, dlatego przemieszczanie się, jest drogie. Za przejazd w upchanym do granic możliwości aucie ze stolicy do oddalonego 25 kilometrów Rumteku, trzeba zapłacić 50 rupii. W drugą stronę jest zazwyczaj drożej, bo po południu mało ludzi wybiera się do Gangtoku - trzeba łapać taksówkę, ewentualnie machać na nadjeżdżające samochody. Za taką podróż płaci się stówkę od głowy.
Pod drzwiami gompy w Rumteku.

Norbu La jak zwykle pracował. Gdy nas zobaczył, ucieszył się i zaprosił do kuchni na dole. Jego uczennica Annuka z Finlandii zrobiła nam kawy i przysiadła na stołku, żeby posłuchać rozmowy, a w zasadzie wykładu Mistrza.
- Jestem waszym nauczycielem - powiedział - dzisiaj ja, jutro ktoś inny. Musicie zapamiętać te nauki i rozprzestrzeniać je w świecie. To bardzo ważne. Bardzo zdziwiło mnie to zdanie, słuchałem więc jak urzeczony. 

Rozmawialiśmy między innymi o phowa, czyli o praktyce świadomego umierania. W Europie uważa się, że sama praktyka i pozytywny, widoczny znak po niej wystarczają, by po śmierci udać się do czystej krainy zwanej Dewachien.
- To trochę śmieszne - powiedział rozbawiony Nauczyciel - taka wiara nie jest dobra dla nikogo i nic pozytywnego nie daje. Owszem praktyka jest bardzo ważna, niemniej to nic innego jak wiza. Nawet z ważną wizą jednak nie wpuszczą kryminalisty, przemytnika lub kogoś, kto z różnych innych powodów jest na czarnej liście. Jeśli nie będziecie praktykowali, lub rozwijali się na drodze, samo phowa w niczym wam nie pomoże. Będzie to zmarnowana wiza. Stracony czas, bo przecież kiedyś umrzecie i takie życie może się nie powtórzyć.

- Ganianie za błogosławieństwami, zbieranie inicjacji i inne tego typu czyny też nie są zbyt właściwe, bo mało dają, jeśli w ogóle cokolwiek. Teraz Nauczyciele nie mają czasu, taka rozmowa jak nasza w tej chwili jest rzadkością. Dlatego pamiętajcie. To czego się w tej chwili ode mnie nauczycie, zachowajcie w sercu i praktykujcie. Nie robicie tego dla mnie, dla partnera, rodziców, czy dzieci. Rozwijacie się zawsze dla siebie, bo ty wy w końcu osiągniecie oświecenie i staniecie się Buddą. Nie szukajcie niczego na zewnątrz, bo nigdy niczego nie znajdziecie. Wszystko już jest - w was samych - musicie to tylko zobaczyć.

Takiego rodzaju Nauki wygłaszał Norbu La w swojej kuchni, a my ściskając kubki z zimną już kawą, mało się odzywaliśmy. W końcu Marcin zapytał o coś, co bardzo nas interesowało. Pamiętacie? Pisałem o kontrowersjach z Karmapą i o rozłamie w Sandze (czyli w buddyjskiej wspólnocie). Podczas tych wszystkich utarczek zaginęła Czarna Korona - najważniejszy artefakt buddyjski. Wiele razy pytaliśmy o nią Lamę Ole Nydahla, za każdym razem jednak opowiadał, że nic nie wie. Tym większa była więc nasza radość, gdy nasz Mistrz powiedział spokojnie:
- Czarna Korona jest w Rumteku. Podczas ostatniej inwentaryzacji okazało się, że jest tam, gdzie powinna - ale po chwili dodał - ale po co napalacie się na przedmioty? Korona jest zawsze z Karmapą. To co leży w klasztorze, to tylko replika.Zgodnie z wyrokiem sądu cały klasztor w końcu wrócił do nas. 
- To dlaczego wszędzie są zdjęcia tego drugiego? - zapytaliśmy jednocześnie.
- Ponieważ Karmapa nie chce niczego forsować. Podczas tych wszystkich lat, kiedy druga strona okupowała Rumtek Monastery, działo się wiele złych rzeczy. Po co więc miały by się dziać znowu? Świątynia jest nasza i będzie. Teraz to kwestia czasu - tutaj nie ma wrogów, tylko niewiedza i pomieszanie. Wszystko jest tym samym umysłem i ma tą samą esencję.

Wróciliśmy taksówką, do której co chwila dosiadali się pasażerowie. Zapłaciliśmy 200 rupii i poszliśmy na obiad, przed którym dostaliśmy przystawkę złożona jak zwykle z limonki, cebuli i szalenie ostrej papryczki. Nigdy w życiu nie jedliśmy tyle surowej cebuli. Cztery główki dziennie do nasze minimum. Z drugiej strony, nie potrafię wyobrazić sobie posiłku bez tego warzywa. Cebulki zjadamy tak, jak kiedyś jabłka. Dzisiaj po śniadaniu obrałem trzy średnie i chrupiąc je zacząłem pracować.

A wczoraj wieczorem, razem z Markusem, poszliśmy do klubu karaoke na piwo. Wszyscy jednak byliśmy mocno zmęczeni, więc na jednej butelce się skończyło. Spać jednak nie mogliśmy.

Dzisiaj rano zrobiłem duże pranie i posegregowałem rzeczy, odrzucając te, których nie będę potrzebował. Zostawimy sobie po jednej ciepłej bluzie, wszystkie inne zimowe rzeczy wylądują w koszu. W poniedziałek opuszczamy Sikkim i wracamy do Delhi, gdzie zatrzymamy się przez kilka dni. Mieliśmy w planach popracować charytatywnie, jednak odpowiedzi jakie dostaliśmy od tak zwanych hostów, zniechęciły nas do takiej działalności. W Indiach, gdy chce się pomóc, trzeba za to najczęściej płacić. Za 6 godzin pracy, pracownik płaci 5 dolarów za dzień. Najczęściej haruje jak wół i klepie nadgodziny. Kompletnie bez sensu. Nie skorzystamy.

Jest późny wieczór. Zjedliśmy kolację: sałatkę z pomidorów, zielonej papryki i cebuli, do chleba z owczym serem. A na deser sikkimskie faworki. Pyszne - takie jak polskie :)
Sikkimskie faworki.

Nie wiemy, co dalej. Póki co potrzebujemy trochę więcej ciepła. Tak więc jedziemy na południe. Jak najbliżej równika.

czwartek, 29 stycznia 2015

Wakacje - dzień 70,71 i 72.


Czasami trudno jest streścić wrażenia z podróży, zwłaszcza wtedy, gdy nawarstwiło się ich tak wiele, że mogła by powstać cała książka. Z drugiej strony mam świadomość, że nie zdołam oddać tego, co widzieliśmy i czuliśmy w chwilach, w których realizowaliśmy nasze marzenia.

Sikkim zawsze był miejscem moich snów; szczególnie jego północna część – najmniej dostępna i zdecydowanie najpiękniejsza. Żeby tam jechać, oprócz wizy i osobnego pozwolenia na wjazd, trzeba załatwić sobie przewodnika i oraz specjalny dokument umożliwiający podróż do szczególnie chronionych miejsc. Udało się – nasza teczka liczyła około siedemdziesięciu stron, upstrzonych podpisami i pieczątkami, ze wszystkich możliwych urzędów.

Z Gangtoku wyjechaliśmy spóźnieni. W poniedziałek było święto narodowe w Indiach i urzędy pracowały na „pół gwizdka”.  Zaraz za miastem, droga okazała się trudniejsza od naszych najgorszych przypuszczeń. Kąt nachylenia powierzchni powodował, że siedząc – leżeliśmy mając środek ciężkości gdzieś w okolicach łopatek. Nawierzchnia złożona była z większych i mniejszych dziur, osuwających się kamieni, żwiru i pyłu, który przy każdym obrocie koła zamieniał się w coś przypominającego burzę piaskową. 
Jedna z nielicznych prostych dróg.

Początkowo było to nawet zabawne, później jednak gdy bolały nas wszystkie mięśnie i kości, przestało nas śmieszyć. W końcu „wyjechaliśmy na prostą”. Na zewnątrz zrobiło się chłodniej a przyroda za oknem zaczęła przyodziewać jesienne barwy. Soczysto-zielone drzewa pożółkły nieco, a mech wkradł się na liczne głazy i stare, zmurszałe drzewa. Pojawiło się też wiele wodospadów, swobodnie przepływających przez stromą i niezbyt bezpieczną drogę. Urzeczeni wpatrywaliśmy się w szybko zmieniający się krajobraz, zapominając o podróżnych niewygodach.
Na pierwszą herbatę z mlekiem zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Rangrang. 
Pierwsza herbatka.

Mieszkańcy przywitali nas bardzo przyjaźnie, choć nie potrafili ukryć ciekawskich spojrzeń. Biali turyści są rzadkością w tym rejonie, dlatego pół wioski porzuciło swoje zajęcia i patrzyło jak rozkoszujemy się gorącym napojem. Tak samo działo się w każdym innym miejscu. Sikkimczycy są jednak dyskretniejsi od Hindusów i przyglądali się nam ukradkiem, co pozwalało mnie i Kotu, zachować resztki prywatności.
Lunch zjedliśmy w Tung, miejscowości leżącej w pobliżu rzeki o niezwykłym zielono-błękitnym kolorze, która oddziela północną część kraju od reszty.
Błękitno - zielona rzeka.

Na moście znajduje się posterunek graniczny i szlaban. Nasz przewodnik - Markus, wyskoczył z jeepa i pobiegł do drewnianej budki. Po pięciu minutach wrócił zadowolony i dał sygnał kierowcy, żebyśmy ruszyli. Krajobraz natychmiast się zmienił. Rośliny liściaste stawały się coraz bardziej karłowate, aż w końcu znikły. Na ich miejscu pojawiły się drzewa iglaste, wysokie trawy i mech w kolorze rdzy. 
Początki "jesiennego" krajobrazu górskiego.
Zmienił się też zapach. Wcześniej pachniało „mokrym lasem”, po przekroczeniu rzeki późną jesienią, która zapowiada rychłe nadejście zimy. Wraz z zanikiem zieleni rosła w siłę szarość o imponującej i nieznanej nam dotychczas sile oddziaływania. Kamienie, głazy i szare pagórki, przechodziły w coraz to wyższe szczyty o wszystkich czarno-białych odcieniach. Do naszej bazy noclegowej – Lachen – dojechaliśmy w uniesieniu.
Lachen.
Lachen /czyt. Laczen/ - jest małym miasteczkiem zamieszkanym przez około mniej więcej tysiąc mieszkańców. Położony na wysokości 2750 m n.p.m. oferuje przepiękne widoki, zimne noce i świeże powietrze. Najbardziej niezwykłe jest jednak to, że osada posiada własny system prawny, zwany Dzumsa – nikt z zewnątrz nie wtrąca się w zasady miasta, nawet w przypadku morderstwa. Najwyższym zwierzchnikiem Dzumsy jest Pipon & Gyenbos, którego zdanie jest ostateczne i nie ma od niego odwołania. Zabroniony jest do Lachen wwóz plastiku, a za wyrzucenie śmieci grozi wysoka grzywna lub sześć miesięcy więzienia. Prawo jest skrupulatnie przestrzegane – Markus poprosił mnie, żebyśmy butelki po wcześniej zakupionych napojach wywieźli w plecaku.

Zapytaliśmy, czy w mieście znajduje się świątynia. Okazało się, że tak - niestety zamknięta. Byliśmy jednak wyjątkowo namolni i poruszyliśmy lokalną społeczność. W końcu ktoś pojechał po mnicha, który trzymał klucze i przywiózł go na górę. Otworzyli wrota.
Wnętrze było piękne, niestety nie pozwolono nam zrobić ani jednego zdjęcia w środku. Mnich jednak oprowadził nas i powiedział kilka interesujących rzeczy o tankach i malowidłach ściennych, które przywieziono z Butanu.
Zrobiłem pokłony przed ołtarzem i serdecznie dziękując, opuściliśmy gompę.
Świątynia w Lachen.
 Wieczorem poszliśmy do lokalnego pubu, gdzie poznaliśmy rdzennych mieszkańców tego przedziwnego miejsca.
W lokalnym pubie.
Można szaleć do woli, ale gdy zdecydujesz się na ślub, musisz dokonać wierności. Jeśli nie, mężczyźnie za złamanie przysięgi przywiązuje się kilogramowy kamień do penisa i wystawia na mróz na godzinę; kobiecie zaś rozciera się wewnątrz pochwy najostrzejszą chilli, cho jest chyba nawet gorsze – przetuaczył Markus. Zapytałem, czy żartują – okazało się, że nie. Wyroki Dzumsy są tutaj bezwzględne, dzięki czemu przestępstwa się tutaj nie zdarzają. Kilkadziesiąt lat temu wydarzyło się tu morderstwo. Na miejsce zbrodni przybyła policja i zaczęła wtrącać siedo śledztwa. W rezultacie społeczność miasta zabiła policjantów i rozwiązała sprawę po swojemu – takich historii słuchaliśmy siedząc w małym pomieszczeniu, które było lokalną knajpą. Wyglądało to jak kuchnia o wymiarach 4x4 metry. Pod ścianami stały ławy, a na środku mały piec, do którego gospodyni dokładała drew. Na piecu stała gorąca woda, do której wkładało się butelki z piwem. Takie grzane piwo rozgrzewało bardziej niż piecyk i dodatkowo poprawiało humor. Co najważniejsze, atmosfera panująca w tym miejscu była domowa – jak u cioci na imieninach.
Picie po sikkimsku.
Zamówiliśmy lokalne piwo, które w smaku przypominało coś pomiędzy winem a cydrem. Ugotowane nasiona prosa zmieszane z drożdżami odstawia się na kilka dni. Niektórzy suszą je i przechowują na dachu, przez znacznie dłuższy okres czasu. Taką papkę wkłada się do wielkiego, drewnianego kufla i zalewa wrzątkiem. Dostaliśmy po kuflu z bambusową, ślepo zakończoną słomką i termos gorącej wody. Wbrew pozorom tongba, siekło nas tak, jak kilka kufli dobrego piwa.
Tongba w całej okazałości.
Obawialiśmy się pić wody ze strumienia, ponieważ wszystkie przewodniki podają, że indyjska woda nie jest bezpieczna do picia. Nie mieliśmy jednak wyjścia, bo wszystko tutaj jest na takiej wodzie gotowane. Górskie strumienie są jednak czyste a ich temperatura bliska zera. Poszliśmy więc spać spokojnie.
Markus obudził nas o czwartej rano. W pokoju było tak zimno, że wewnątrz zamarzła para na oknach. Jako, że spaliśmy w ubraniach, zrezygnowaliśmy z jakiejkolwiek toalety i od razu wskoczyliśmy do samochodu. Jechaliśmy najbardziej niebezpieczną drogą, jaką można sobie wyobrazić: wąska, pełna dziur i ostrych zakrętów, dodatkowo usłana kamieniami i głazami, które ciągle spadają, uszkadzając zarówno trasę, jak i samochody. Wlazłem na tył, włączyłem laptopa i obejrzałem odcinek "Madame Sekretary". Dopiero o wschodzie słońca przełamałem się i odrzuciłem strach na bok.
Przed naszymi oczami rozpościerał się księżycowy krajobraz. 
Wysoko w górach.
Skuta lodem ziemia w odcieniach od beżu do szarości lśniła w promieniach wschodzącego słońca małymi brylancikami zamarzniętej rosy. Dalej Himalaje miały prawie czarny kolor, kontrastujący z rażącą w oczy bielą śniegu i nieba, przysłoniętego białymi chmurami. Roślinność zanikła. Zmrożone kępki trawy poddały się mrozowi, a karłowate drzewa straciły wszelkie liście. W takim krajobrazie położona jest ostatnia osada zamieszkana przez kilkoro ludzi – Thangu. 
Thangu.
Mieszkańcy wioski pochodzą z Lachen, mieszkają tu po kilka tygodni i zjeżdżają w dół, wymieniając sie z innymi członkami rodziny. Na wysokości nieco ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, nie wolno zbyt długo przebywać. Jest zawsze zimno, a powietrze jest zbyt rzadkie, żeby nie odbiło się to na zdrowiu. Nawet woda nie osiąga tutaj stu stopni, tylko gotuje się w dziewięćdziesięciu. Ale to prawa fizyki, a tym teraz nie będę się zajmował.
Zjedliśmy śniadanie u rodziny tybetańskiej, prowadzącej tutaj swój mały biznes. 
Rodzinne śniadanie.
Niewielu turystów tu zagląda - kilku lokalnych mieszkańców tygodniowo, czasami żołnierze. Knajpa znajduje się w centrum osady. Jest to mały drewniany domek, ogrzewany malutkim piecem, zwanym „kozą”, wokół którego krąży całe życie. Gotuje się tu wszelkie posiłki, śpi na ławach wokół, podgrzewa wodę i zmywa. Gdy jadlem śniadanie, kot położył się na moich stopach i zaczął mruczeć. To było niezwykłe doznanie. Następnie wybiegliśmy na zewnątrz w kierunku małych stup, które zobaczyliśmy w oddali. Po kilku krokach biegu zakręciło mi się w głowie a przed oczami zobaczyłem ciemność. 
Kwadratowa stupa w Thangu.
Biegi powyżej czterech tysięcy metrów nie są wskazane. Z pokorą okrążyliśmy stupki i pojechaliśmy dalej, omijajac wielkie zaspy śniegu, który spadał z gór na wąską dróżkę. Nie jechaliśmy jednak daleko. Chopta Valley, była naszą finałową stacją. Powietrze nie pozwala tutaj na długie przebywanie, dodatkowo jest niezwykle zimno. 
Chopta Valley.
Przy każdym oddechu zamarzały nam błony śluzowe w nosie, palce drętwiały przy robieniu zdjęć, a nogi i resztę ciała przechodziły lodowate „igiełki”. 
Buddyjskie flagi na bezludnej ziemi.
Latem rosną tutaj orchidee i kwitną rododendrony o niezwykłych kolorach. Nikt ich jednak nie dogląda – na tej wysokości ludzie nie mieszkają.
Szczęście.
Zmarznięci na kość zaczęliśmy zjeżdżać do Lachen, gdzie zjedliśmy późny lunch. Niżej, w Chungthang – miejscowości, z której rozjeżdżają się drogi we wszystkich kierunkach, napiliśmy się herbaty i zmieniając trasę, znów zaczęliśmy się wspinać do Lachung – miasta, w którym mieliśmy nocować.
Gdy przyjechaliśmy, to położone 3000-metrów n.p.m. miasteczko spowite było gęstą mgłą. Okazało się, że to chmury, z których w dolinach pada deszcz. Dziwnie jest chodzić w chmurach – wcale nie ma to nic wspólnego z miłym doświadczeniem, jakie kojarzy nam się z popularnym przysłowiem „z głową w chmurach”. Jest to pewien rodzaj deszczu padającego z boku – prosto w twarz. Wilgoć wkrada się w każdą część ciała i ubrań. Trudno to lubić.
Mimo wszystko, gdy zobaczyliśmy stupę na górze, pobiegliśmy ją zobaczyć. Gdy wdrapaliśmy się na niemałą górę, okazało się, że to kompleks stup okalających świątynię – oczywiście zamkniętą.
Stupy i świątynia w Lachung.
Nie przejechaliśmy tylu kilometrów, żeby sobie odpuścić. Przeszliśmy przez mur i zaczęliśmy okrążać stupy i kręcić młynkami. Pogoda robiła się coraz bardziej upierdliwa – jesteśmy z Londynu – powiedziałem jednak i nie zważając na nic, robiliśmy swoje. Po wszystkim włożyliśmy tez nasze zdjęcia w szparę pod stupą. Dzięki temu zostawiamy swoje fragmenty w świętych miejscach, wyobrażając sobie, że dzięki temu otrzymujemy błogosławieństwa.
Zeszliśmy do hotelu. Po chwili jednak w całej miejscowości wyłączyli światło. Nie mając nic lepszego do roboty, udaliśmy się do knajpy, podobnej w stylu do tej, w której byliśmy dzień wcześniej. Gospodynią była Cziung – kobieta o niewyobrażalnej energii. Mówiła ciągle, nie przejmując się faktem, że nikt jej nie rozumie. Śmiała się przy tym rubasznie i rozstawiała wszystkich po kątach. 
Oferta: Chiung i ja.
Zamówiliśmy piwo i usadawiając się przy piecu zaczęliśmy sączyć zimne z butelki. Po kilku głębszych, kobieta zaoferowała mi, żebym został. Jej córka, przetłumaczyła mi to, ładną angielszczyzną. Zapytałem, czy jest wdową, albo rozwódką. Okazało się, że wprost przeciwnie. Ma dwójkę mężów, ale trzeci „by jej się przydał”. Kobiet tutaj mniej niż mężczyzn, zwyczajem jest więc, że posiadają kilku mężów. Marcin zaś podobał się jej siostrze, o czym powiadomił go Marcus.
Następnego dnia wyjechaliśmy dalej o szóstej. Za pomocą grzałki zagotowaliśmy wodę i zrobiliśmy sobie herbatę, czym zadziwiliśmy lokalną społeczność. Nie piją tutaj herbaty bez mleka. Ich napojem jest albo przesłodzona mleczna herbata, albo słona – nie wiem, co bardziej obrzydliwe.
Jechaliśmy do Yumthang, położonego 3564 m. n.p.m. Naszym marzeniem była jednak podróż dalej, do Yumesandong, z którego można wspiąć się na szczyt góry oddalonej o niecały kilometr od Tybetu – współczesnych Chin. Niestety nikomu nie dają pozwoleń, ze względu na „napięcia graniczne”. Mieliśmy więcej szczęścia, niż rozumu. Markus wyszedł z urzędu z jakimś przysadzistym mężczyzną i mrugając do nas wymownie wsadził go go jeepa. Wiedziałem, że nie robi się takich rzeczy – zapłaciliśmy za jeepa równowartość ich rocznej pracy – nie dokłada się pasażerów do turystycznego samochodu. Pełni zaufania uśmiechnęliśmy się tylko i gdy dołączyła jeszcze jedna pasażerka – Chiring Laden, zrobiliśmy jej miejsce obok siebie. Okazało się, że brat Chiring, który jechał z przodu był naczelnikiem straży granicznej i wioząc jego, mogliśmy spełnić swoje marzenie.
Yumthang okazało się przepiękną osadą. 
Yumthang - ostatnie turystyczne miejsce w Himalajach.
Typowo turystyczna – ostatnia osada z tej strony, w której nikt nie mieszka, wiele ludzi jednak ma lokalne biznesy. Zjedliśmy śniadanie w postaci jajek, tostów i popcornu, nasz przewodnik – Marcus i kierowca – Raju Ghatraj (czyt. Radżu Gatradż), jak zwykle spożyli :chińskie zupki” w sosie masala. 
Martin i Chiring Laden w jej knajpie.
Po krótkim spacerze wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dziewiczą drogą w górę, do tak zwanego „punktu zero”. Nie była to prosta droga. Jechaliśmy oblodzonym skrawkiem drogi, pełnego zasp i oblodzonych kamieni, ciągle w górę, mijając dzikie zające i daniele. Niebo było błękitne, cała reszta biała. 
Zima w górach.
Góry z tej perspektywy nie wydają się tak duże. Oblodzone szczyty znajdują się na wyciągnięcie ręki. Powietrze jest tak zimne, że trudno oddychać, poza tym ciśnienie powoduje, że nawet w pozycji siedzącej czuje się zawroty głowy, a serce wali mocno, co rejestrują uszy.
Wysadziliśmy naczelnika w jego miejscu pracy i jako pierwsi w tym roku dostaliśmy pieczątkę zezwalająca na podjechanie kolejnych trzech kilometrów stromo w górę. 
Ostatnia z wielu granic w Sikkimie.
W końcu, gdy samochód odmówił posłuszeństwa, wyszliśmy i bardzo wolno, na własnych nogach doszliśmy do Yumesamdong. Wielką radość sprawiało nam, że jesteśmy tutaj pierwsi. A potem, ryzykując aresztowanie, złamaliśmy kolejny przepis i wdrapaliśmy się jeszcze wyżej, na wysokość pięciu tysięcy pięciu metrów i nakręciliśmy film. 
Dotykając nieba bram.
Kręciło nam się w głowach, Markus poganiał nas, prosząc, żebyśmy już zeszli, pokazując chińskich obserwatorów. Istnieli chyba w jego wyobraźni, bo my oprócz pięknych widoków, niczego nie widzieliśmy. Niemniej posłuchaliśmy go, bo ciała odmawiały nam posłuszeństwa. Do samochodu doszedłem sapiąc – czułem się tak, jakbym miał ciężką astmę. Dopiero w drodze powrotnej, poniżej czterech tysięcy poczułem się lepiej. A może stało się tak, że zobaczyliśmy chyba najwyżej na świecie położoną stupę i zażądaliśmy postoju.
Stupa na wysokościach.
Następnie zjechaliśmy do Lachung na lunch. Córka mojej „przyszłej żony” zapytała, czy nie mogłaby z nami jechać do Londynu, bo ma ochotę żyć w większym mieście. Powiedziałem, że dopóki nie ożenię się z jej matką, jest to niemożliwe i po czułych pożegnaniach zaczęliśmy zjeżdżać w dół – do „domu”.
To dziwne. Gangtok, do tak niedawna najbardziej egzotyczne miejsce na ziemi, nazwaliśmy odruchowo „domem”. Oznacza to jedno. Jesteśmy obywatelami świata i z tym czujemy się najlepiej.

niedziela, 25 stycznia 2015

Wakacje - dzień 67,68 i 69.

Gangtok jest najspokojniejszą stolicą, jaką kiedykolwiek widziałem, a być może jest najbardziej harmonijnym miastem świata? Tego nie wiem - nie byłem wszędzie; tutaj jednak odpoczywamy naprawdę. Mieszkańcy są wyjątkowo serdeczni, jedzenie smaczne, pogoda wiosenna i ciągle słoneczna, a powietrze świeże. Raj na ziemi w czystej postaci.
Centrum miasta jest niewielkie, jednak bardzo funkcjonalne. Główna ulica jest wyłączona z ruchu drogowego. Przez środek na całej długości biegnie pas zieleni, gdzie zamiast trawnika ustawione są donice z kwiatami i niewielkimi zielonymi krzaczkami. Wzdłuż kwietników ustawione są wypolerowane i lśniące czystością ławki, za nimi stoją latarnie, na których umieszczone są dodatkowo małe głośniki, z których sączy się cicho - przyjemna, orientalna muzyka. Dobrze ubrani ludzie chodzą deptakiem powoli, uśmiechają się do siebie, rozmawiają w małych grupkach lub siadają na ławkach. Jest tu kilka kawiarni, dużo aptek i prywatnych gabinetów lekarskich, wiele banków, biur podróży i kantorów. Zadziwiająca ilość międzynarodowych markowych sklepów i restauracji przyciąga dyskretnymi reklamami, tanie jadłodajnie ukryte są nieco wyżej i najczęściej trzeba wejść w boczną uliczkę lub wspiąć się do nich po schodach. W końcu knajpy i nocne kluby zwracają na siebie uwagę muzyką, nie przeszkadzając jednak konkurencji.
Gantok - stolica Sikkimu, liczy nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców, a ich liczba zwiększa się w zawrotnym tempie.

Czas zwolnił. Przestaliśmy zwiedzać - zaczęliśmy żyć... mieszkać... tak po prostu.
W piątek poszliśmy na długi spacer, do lokalnego zoo, który raczej jest ogromnym parkiem, niż ogrodem zoologicznym. Z centrum trzeba wejść pod górę, krętą, asfaltową drogą. Zajmuje to 40-minut i pozwala spalić kilkaset kalorii. Następnie droga się kończy. Ścieżka, coraz węższa i bardziej stroma nie daje żadnych nadziei na dotarcie do celu, zwłaszcza że i ona, po pewnym czasie znika. Trzeba wówczas iść "na intuicję" pod górę, przy nachyleniu terenu większym niż 70 stopni. Tubylcy mówią "idź w górę, idź w górę", ale i tak w końcu człowieka dopada zwątpienie. W końcu staje się przed murem wysokim na trzy metry i trzeba poszukać "schodów", czyli kamiennych wypustek, po których można się wdrapać na kolejną, asfaltową ulicę, która prowadzi do bramy zoo.

Gdy doszliśmy, byłem tak mokry, że musiałem się rozebrać. Wykręciłem t-shirt i zacząłem nim kręcić na wietrze. Marcin szedł za mną - był już tak zmęczony, że uszła z niego cała radość. Na dodatek ogród okazał się ogromnym lasem, w którym "klatki" zwierząt miały po kilka hektarów i nie sposób było zobaczyć żadnego. Popatrzeliśmy na drzewa i w średnich humorach zaczęliśmy schodzić do miasta, co wcale nie było takie łatwe. Na dużych wysokościach, ludzie z nizin, męczą się szybciej, a rozrzedzone powietrze w niczym nie pomaga. Tamtego dnia w Himalajach, dodatkowo szalała burza śnieżna, co doprowadziło do dziwnych wahań ciśnienia, które naprawdę było odczuwalne.
Ogromne zoo, czyli największe, leśne wzgórze w Gangtoku.
W drodze powrotnej spotkaliśmy odświętnie ubranych mieszkańców, podążających tą samą drogą, którą pokonaliśmy. W przeciwieństwie do nas nie wykazywali żadnych oznak zmęczenia. Kondycję mam dobrą, więc chyba chodzi o warunki, które nie są dla nas naturalne.
Tubylcy.
Na obiad poszliśmy do indyjskiej restauracji, która wymieniona była w naszym, ponoć najlepszym przewodniku. "Lonely Planet" podaje często bzdury - wiele razy się o tym przekonaliśmy. Dodatkowo mapy nie są dokładne, czego rezultatem jest, że książka przydaje się bardziej jako taboret, ewentualnie papier na rozpałkę, niż drogowskaz dla podróżnika.
Trafiliśmy intuicyjnie. Ceny okazały się być kilkakrotnie wyższe od podanych w przewodniku; na szczęście obiad był smaczny. Jako przystawkę dostaliśmy cebulę, limonkę, pikle i dwie, szatańsko ostre papryczki. Kot "poparzył się" chilli - mnie przystawka smakowała tak, jak danie główne na które podano dwa dmuchane naleśniki i cieciorkę w bardzo ostrym sosie.
Ostra przystawka "na apetyt".
Wieczorem dopadła mnie chandra - stan umysłu, którego prawie nigdy nie doświadczam. Nie był to jednak smutek, tylko mnóstwo nagłych pytań i wątpliwości, na które nie miałem natychmiastowych odpowiedzi. W związku z tym kupiłem kilka piw, które sączyłem przez cały wieczór. Pomogło. Rozluźniłem się i odpowiedzi pojawiły się w przestrzeni następnego dnia. I kaca nie miałem, bo mówią, że gdy pije się w doborowym towarzystwie, to kaca nie ma. A piłem sam :).
Lokalne sikkimskie piwa.


Przypomniał mi się poemat Hanny Orłowskiej, a w zasadzie jedno słowo z wiersza, które czytała zawsze tak samo, we wszystkich krajach, na wszystkich wystąpieniach, na których pojawiła się w związku z promocją antologii „Niosący Słowa”. Tym słowem było „umrę”. Hania wymawiała je w specyficzny sposób, zawsze podnosząc oczy znad książki, z której czytała własne wersy. Obserwowała reakcję słuchaczy, zadając sobie pytanie, czy siedzący zdają sobie sprawę z tego, że staną się kiedyś ciałem, które bezużyteczne i nieprzytomne podlegać będzie utylizacji.

Myślałem o tym „umrę” długo. Wszyscy przecież mamy ograniczoną ilość czasu, która zmniejsza się z każdym oddechem. Żadna chwila nie powróci, a kolejne szanse mogą nie nadejść. Śmierć odbierze nam wszystko to, co skrupulatnie gromadziliśmy przez całe życie. Przede wszystkim zabierze nam myśli, wspomnienia i uczucia. Zgaśniemy, a po nas kolejni i następni. W końcu znikną wszystkie ślady naszej minionej obecności. „Ostatni grób nie będzie zasypany” – napisałem w jednym z wierszy – nastąpi czas niebytu. Wtedy właśnie czas zarówno przeszły, jak i przyszły przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. 

Zadawałem sobie pytanie, czy jestem człowiekiem wolnym i czy dokonuję dobrych, życiowych wyborów. Sobotni poranek, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przyniósł mi dobre odpowiedzi. Uzmysłowiłem sobie, że wszystko co robię jest moim własnym wyborem i że opinia publiczna ma marginalny wpływ na moje czyny. Żyję tak jak lubię, próbuję różnych rzeczy i jeśli coś jest mi "kamieniem w bucie", bez zastanowienia to wyrzucam.  Nie boję się zmienić zdania, lub zrezygnować z czegoś, czemu poświęcałem czas. W końcu zrozumiałem, że nie zależę od nikogo i co najważniejsze, że każda część mojego dotychczasowego życia, była moim świadomym wyborem i miała sens.

Sobota była "nasza". Wstaliśmy późno i powoli zjedliśmy śniadanie, przyniesione jak zwykle do łóżka. Był to gruby indyjski naleśnik z chilli i czerwoną cebulą. Później zrobiłem pranie, pośpiewałem pod prysznicem (film z ukrytej kamery na facebooku) i zrobiłem sobie "odnowę biologiczną". W południe poszliśmy na market, kupiliśmy mnóstwo owoców, warzyw i serów i włóczyliśmy się leniwie po uliczkach centrum. Po południu poszedłem do dermatologa, bo ostatnio mam nieznane mi problemy skórne polegające na tworzeniu się drobnych i szybko gojących ranek na owłosionych częściach twarzy. Doktorka powiedziała, że to wyjątkowo częsta przypadłość mężczyzn w moim wieku posiadających brody. Dała mi maść i poleciła się golić. Z ostatniej propozycji nie skorzystam - wolę maść.

Wieczorem poszliśmy odkrywać życie nocne. Trafiliśmy do zadymionego pomieszczenia, w którym trwało karaoke. Zamówiliśmy drinki i z rozbawieniem słuchaliśmy niemożebnych fałszów w rytm zachodniej muzyki. Nie wiem czemu, ale Azjaci uwielbiają śpiewać. Tak samo bawią się Koreańczycy, Chińczycy i Japończycy. Śpiewają do ekranu i przy tym się bawią. Było fajnie, dopóki brat barmana - Tashi, nie wziął mikrofonu do ręki. Poznaliśmy go dwa dni dzień wcześniej i po godzinie uciekliśmy, gdy poszedł do toalety. Chłopak ma niezwykłą potrzebę stania na świeczniku i cały czas mówi, starając się być zabawny. Nie zwracając uwagi na miny słuchaczy gada i gada bez opamiętania, co po pewnym czasie staje się nie do zniesienia. Połowa ludzi wyszła z pubu, zaraz później ulotniliśmy się i my. W końcu mogłem odetchnąć świeżym powietrzem. Tutaj jeszcze nie zrozumieli, że palenie w publicznych miejscach jest zbrodnią.

Niedzielę spędziliśmy przed telewizorem. Do centrum poszliśmy tylko na obiad i zakupy. Dzień był słoneczny i prawie upalny. Niestety w Himalajach, nadal szalała śnieżyca a białe, szare i granatowe chmury zasłoniły niebo. Jutro rano jedziemy tam daleko na kilka dni. Mam nadzieję, że oprócz śniegu, wiatru i wszechogarniającej mgły coś zobaczymy? Trzymajcie kciuki :)

A dzisiaj, wracając do pokoju zobaczyliśmy grupę kilkunastu tragarzy przenoszących biuro. Mężczyźni taszczyli sofy, półki i metalowe szafy na plecach. Kobiety nosiły fotele, biurka i stoły. Mają inną metodę dźwigania ciężkich rzeczy niż my i przenoszą wszystko na głowach. Ja z całą pewnością skręciłbym kark :) 
Przeprowadzka.
Sam zmęczyłem się dzisiejszą notką :). Idę spać.
Dobrego dnia!
Sobota rano. Kot śpi, ja właśnie się przebudziłem i uwieczniłem chwilę.




czwartek, 22 stycznia 2015

Wakacje - dzień 65 i 66

W środę rano, zaraz po szybkim śniadaniu, które zgodnie z hotelowym zwyczajem dostaliśmy do łóżka, pobiegliśmy na postój jeepów, żeby pojechać do Rumteku - miejsca o którym obaj marzyliśmy. Miasteczko znajduje się 23-kilometry od Gangtoku, prowadzi do niego droga niezwykle stroma i kręta, a podróż nią w górę jest przygodą samą w sobie. Jeep którym jechaliśmy był jak zwykle przepełniony - tym razem jechaliśmy z przodu siedząc we dwójkę na siedzeniu przeznaczonym dla jednego pasażera.
Gdy dotarliśmy na miejsce, czuliśmy wielką ulgę. W końcu przestałem czuć szorstką klamkę na pośladku i uwolniłem prawą nogę od ciężaru Marcina, który chcąc nie chcąc, siedział mi prawie na kolanach.

Rumtek Monastery został zbudowany w XVI-wieku, przez IX Karmapę.  Świątynia spełniała funkcję głównej siedziby Karmapów w Sikkimie, w XIX wieku popadła jednak w ruinę. Gdy przedostatni - XVI Karmapa - uciekał z Tybetu i przybył do miasteczka, postanowił ją odbudować. Uczynił to dzięki wsparciu indyjskiego rządu i sikkimskiej rodziny królewskiej. Wybudowana świątynia (znajdująca się niecałe 2 kilometry od ruin wybudowanej przez jego przeszłą inkarnację) stała się jego główną siedzibą na wygnaniu. Przebywał tam do śmierci.

XVI Karmapa wiedział, że czekają nas ciężkie czasy. Karma ludzi pogarsza się - buddyzm zanika. Jest to proces naturalny i niemożliwy do zatrzymania. Można go jednak spowolnić. Na długo przed swoją śmiercią, Karmapa zasiał wiele nasion, które dały obfity plon, rozprzestrzeniając buddyzm na zachód. Jego głównym narzędziem był Lama Ole Nydahl i jego żona Hannah. Założyli setki ośrodków na świecie, w których ludzie mogą się rozwijać.
Po śmierci głowy buddyzmu tybetańskiego w Sandze nastąpił rozłam. XVII Karmapa Taje Dordże został odnaleziony i wybrany zgodnie z zasadami, które od wieków okazywały się słuszne i skuteczne. Upoważniony do odnajdywania kolejnego wcielenia Karmapy - Szamarpa - ogłosił, że odnalazł chłopca, który bez żadnych wątpliwości jest oświeconym strumieniem energii, którego nazywamy Karmapą. I nagle odnaleziono "drugiego kandydata". Chiński kandydat miał przede wszystkim być wewnętrzną bombą, trucizną, która od środka spowoduje chorobę. Taką samą, niezwykle skuteczną taktykę zastosowano przy okazji inwazji na Tybet. Zasiedlono go i teraz po pięćdziesięciu latach, uratowanie tej ziemi jest niemożliwe - mieszkają tam Chińczycy, którzy nigdy nie opowiedzą się za niepodległością, bo nie są Tybetańczykami.
Klasztor w Rumteku.
Gdy wybuchły spory o prawdziwą inkarnację XVI Karmapy, zwolennicy dwóch wysokich lamów, Situ i Gjaltsaba Rinpocze, 2 sierpnia 1993 roku zajęli Rumtek, zmuszając jego mieszkańców, w tym mnichów Szamara Rinpocze, do opuszczenia klasztoru. Wydarzyło się to przy cichej akceptacji władz Sikkimu.*
W całej buddyjskiej społeczności zawrzało i stało się to, co najgorsze - nastąpił rozłam. Buddyści podzielili się na dwa obozy - nastąpiło pomieszanie, które jak blizna na drzewie, rozrasta się z każdym rokiem. Podobno XVI Karmapa nie chciał, by jego ciało poddano kremacji. Chciał, aby zachowano je w całości jako relikwię. Niestety stało się inaczej. Świadkowie mówią, że podczas pogrzebu, ze stosu kremacyjnego wystrzeliła kula - okazało się nią serce Nauczyciela. Jakkolwiek było naprawdę, serce zachowało się w całości i znajduje się w Złotej Stupie, znajdującej się wewnątrz świątyni.
Złota Stupa z sercem XVI Karmapy.
Czuliśmy się jak intruzi. Wioska ogrodzona jest murem. Przy bramie stało dwóch strażników, uzbrojonych w karabiny. Jako obcokrajowcy musieliśmy pokazać paszporty, wizy i dodatkowe pozwolenie na poruszanie się po Sikkimie. U wrót świątyni zobaczyliśmy kolejnych kilku żołnierzy, dodatkowo bileterkę żądającą zapłaty za wstęp na teren klasztoru. Zapłaciliśmy i czym prędzej weszliśmy na dziedziniec. Po chwili jednak, obaj stwierdziliśmy, że coś jest nie tak.
- Tu nie ma energii - powiedział Marcin, a ja przytaknąłem. To samo czuliśmy w Bodh Gaya, gdy poszliśmy sprawdzić i zobaczyć "drugiego kandydata", podczas uroczystości Monlam. Chcieliśmy ujrzeć to wszystko na własne oczy, bo jako urodzeni sceptycy nie potrafimy wierzyć na słowo.

Przez chwilę chodziliśmy po pustym dziedzińcu, napawając się widokami. Góry z tej perspektywy wyglądają imponująco. XVI Karmapa podobno zdecydował się osiedlić w Rumteku, bo krajobraz widziany z okien przypominał mu dom z którego został - jak wszyscy buddyści - wygnany. W końcu z "duszą na ramieniu" weszliśmy do środka gompy. Nasze obawy okazały się słuszne. Na głównym tronie znajdowało się zdjęcie "drugiego". Posągi były zakryte a wnętrze całkiem puste. Czuliśmy się jak wewnątrz wielkiego domu pogrzebowego, z którego przed chwilą wyniesiono zwłoki. Wyszliśmy na dziedziniec. Świeciło słońce i zrobiło się trochę "cieplej".

Złota Stupa znajduje się ponad gompą. Weszliśmy po schodach i w asyście uzbrojonych żołnierzy mogliśmy zajrzeć do środka. Poczułem ogromne wzruszenie. Postać XVI Karmapy, którego wyobrażam sobie każdego dnia medytując pojawiła się spontanicznie przed moimi oczami. Nie zważając na ogólna atmosferę, zacząłem robić pokłony. Żołnierze wyszli a mnich podobno ze zdziwieniem patrzył na moje wyczyny. Zrobiłem 108-tradycyjnych pokłonów, po czym przemoczony do ostatniej suchej nitki usiadłem pod ścianą. Dopiero wtedy zacząłem rozglądać się dookoła i myśleć o tym, co tam właściwie się wydarzało. Przecież Indyjski Sąd Najwyższy ogłosił, że Karmapa Charitable Trust, legalny zarząd powołany jeszcze przez XVI Karmapę, posiada wyłączne prawo do klasztoru Rumtek, a owe stowarzyszenie uznało Taje Dordże za legalnego następcę XVI Karmapy. Dlaczego więc zdjęcia tego drugiego znajdują się na każdej ścianie? Wyszliśmy stamtąd całkowicie skołowani.

Wychodząc z klasztoru usiłowaliśmy zakręcić młynki. Niektóre były zacięte, inne stawały od razu tak, jakby nie chciały wirować.
- Ten klasztor usycha - stwierdziłem - Jedyne żywe miejsce, to stupa pod którą nawet nie można podejść, bo zamknięta w akwarium. Rzeczywiście, stupa stoi za grubą szybą i nie można jej okrążyć.
Pytania krążyły nam po głowie jak nietoperze w ciemnej jaskini. Zaproszeni przez najznamienitszego artystę buddyjskiego, czcigodnego Norbu La, udaliśmy się do jego domu. Przyjął nas ciepło i pokazywał swoje prace. Rozmowy były inspirujące i każdy z nas wyciągnął z nich coś innego. Jedno, co zapadło mi najgłębiej w sercu, to zdanie:
- Wszystko przemija i nie ma znaczenia, jakie zdjęcie znajduje się na szybie przed stupą. Ważne jest przed kim robiłeś pokłony, bo wszystko rozgrywa się w twoim umyśle. Tak samo jest w sklepie. Idziesz na zakupy i kupujesz wybrane produkty. Jeśli nie jesz ryb, omijasz stoisko z nimi i bierzesz to, po co przyszedłeś. Nikt cię nie zmusza do jedzenia lub kupowania rzeczy, na które nie masz ochoty!

Wróciliśmy do Gangtoku podbudowani. To była Wielka Środa. Wczoraj wszystko ułożyło się w jedną całość. Będzie to dla nas historyczna data! A dzisiaj obudziliśmy się obolali. Wędrówki pod górę i 108-pokłonów odezwały się w postaci zakwasów. Postanowiliśmy je rozchodzić i wyszliśmy do zoo. Niestety w czwartki ogród jest zamknięty, więc nie zmieniając kierunku zaczęliśmy zdobywać kolejny szczyt, na którym stoi świątynia Enchey.
Enchey Monastery.
Enchey Monastery stoi na szczycie wzgórza, z którego widać zarówno Gangtok, Rumtek, jak i Himalaje. Świątynia  została zbudowana pierwotnie w 1840 roku, natomiast 69 lat później, została przebudowana i odnowiona. W 1947 roku została doszczętnie zniszczona. Wierni wznieśli ją na nowo rok później. Położona na terenie sejsmicznie aktywnym, co kilka lat odnosi większe lub mniejsze obrażenia, za każdym razem jednak jest łatana i odrestaurowywana.

Gdy weszliśmy na szczyt, sapaliśmy jak dwaj astmatycy. Trzy kilometry stromo pod górę, męczy bardziej od 20-kilometrowego biegu po płaskim terenie. Stwierdziliśmy jednak, że warto było się poświęcić.
Wnętrze świątyni Enchey w Gangtoku.
Wewnątrz siedział mnich, zajęty rytualnym ofiarowaniem. Rzucał ryżem, powtarzał mantry i kładł na ołtarzu owoce, lampki i wiele innych rzeczy. Usiedliśmy na poduszkach pod ścianą i rozpoczęliśmy medytację. Po chwili nastała cisza. Najprawdopodobniej mnich przerwał modły i patrzył na nas. Gdy skończyliśmy, już go nie było. Dopiero później zobaczyliśmy napis "Proszę nie siadać na poduszkach - są tylko i wyłącznie dla mnichów". Pomyślałem, że niezbyt grzecznie jest pisać takie rzeczy, później uświadomiłem sobie, że Hindusi w swojej ignorancji mogliby tam siadać jak w knajpie. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, wiele osób patrzyło na nas przyjaźnie. Pokręciliśmy młynkami i zaczęliśmy schodzić w dół, do centrum.
Medytujący Kot.
W drodze powrotnej zauważyliśmy kilka starych stup, zasłoniętych buddyjskimi flagami z mantrami. Wokół każdej z nich znajdowały się młynki. Kręciliśmy nimi, śpiewaliśmy mantry i w stanie wielkiego uniesienia zachwycaliśmy się po raz kolejny widokami.
Kręcący młynkami.
Z tej strony, najwyższym widocznym szczytem jest Kanczendzonga, trzeci co do wielkości szczyt na ziemi. Za kilka dni zobaczymy do ze znacznie bliższej odległości, zdecydowaliśmy się bowiem na wycieczkę do najtrudniej dostępnych terenów zamieszkałych przez ludzi. Jeśli będziemy mieć ładną pogodę, ujrzymy zapierające oddech w piersiach widoki, jeśli nie zobaczymy biel chmur, w których będziemy stać.
Kolejny widok.
Gdy doszliśmy do centrum zjedliśmy obiad i padnięci poszliśmy do kawiarni na ciastko z kremem i kawę. Kremu w Indiach nie polecamy, bardzo łatwo można się zatruć, w Sikkimie jednak jest chłodno i czysto, więc niebezpieczeństwo choroby jest podobne procentowo do krajów Europy. To samo dotyczy warzyw i owoców. Mimo wszystko należy je dokładnie myć i obierać.
Dzisiaj znów na targu kupiliśmy pomidory i czerwoną cebulę, granaty i ser kozi podwędzany. Taka sałatka z chlebem i dobrym masłem z prywatnego źródła jest po prostu boska!
Plaza Market!