niedziela, 30 listopada 2014

Wakacje - dzień 12 i 13.

Weekend postanowiliśmy spędzić swobodnie - bez żadnych planów. W sobotę wstaliśmy w dobrym humorze, przyczynił się do tego Martin mówiąc "wiesz, dzisiaj ma być ładna pogoda i fajny dzień". Kilka słów potrafi rozpromienić świat. Poszliśmy do sklepu i kupiliśmy kilka nowych produktów: serek, chleb, napoje o niesamowitym składzie (chilli, kolendra, sok z limonki, wyciąg z orzechów, sól, cukier i pieprz) i owoce. Zjedliśmy śniadanie w hotelu (film na facebooku) i leniwym krokiem udaliśmy się do indyjskiego zoo i kolejnych ruin w jego okolicy.
Upał dawał nam się we znaki. Temperatura w Delhi przekroczyła 32 stopnie; zaopatrzeni w zapas wody wlekliśmy się alejkami wzdłuż dzielnicy bogaczy, od czasu do czasu mijając uliczne sklepiki w wodą i suchymi przekąskami.
Pokonaliśmy wiele rond i przejść dla pieszych - w Indiach chodniki mają wysokość około pół metra, a czasem więcej. Znacznie "ułatwia" to przechodzenie przez jezdnię. Dobrze, że Hindusi nie stosują wózków dla dzieci, bo byłoby to naprawdę interesujące.
W bogatych dzielnicach światła działają bez zarzutu. Dwadzieścia sekund na przebiegnięcie przez zebrę i pokonanie krawężników - dwie minuty dla samochodów. W innych rejonach przebiega się przez ulicę na własne ryzyko - wygląda to bardzo zabawnie i z całą pewnością bardziej niebezpiecznie niż jest w rzeczywistości.
Doszliśmy do zoo. Było już za późno, żeby wejść do środka; poza tym delijski ogród zoologiczny nie ma zbyt wiele do pokazania. Większe atrakcje znajdują się na ulicach, po których maszerują: krowy, kozy, świnie, konie, wielbłądy i słonie. Nie wspominam o psach, kotach i mniejszych ssakach, których mamy tu ponad miarę. Był jeszcze inny powód - zjawisko, które trudno mi zaakceptować. Cena wejścia dla Hindusów wynosi 10 rupii, dla białych 350 rupii. Z tego powodu odmówiłem już wejścia na teren wykopalisk archeologicznych, bo kwota dla nas była 50-krotnie wyższa od tego, co musieli uiścić rdzenni mieszkańcy Indii.


Przypadkiem trafiliśmy do zniszczonego meczetu Khair-ul-Manazil, którego nazwa oznacza "Najlepszy dom". Budynek został wzniesiony w 1562 roku; w chwili obecnej pozostały ruiny. Przeszliśmy przez próg - doszedł do nas bardzo stary człowiek i zaczął opowiadać nienaganną angielszczyzną historię tego miejsca, a później swoją. "Jestem imamem i żyję tutaj od pięćdziesięciu lat. Ludzie przychodzą do mnie po porady, a ja się za nich modlę." Pokazał nam stos książek i Koran, zakurzony dywanik na którym pięć razy dziennie kłaniał się tak jak należy i kilka starych i zniszczonych przedmiotów, których zastosowania nie wyjaśnił. Dałem mu 50 rupii. Biła od niego wielka mądrość. Nie umiem tego wyjaśnić.
Wieczorem wróciliśmy na Pahar Ganj i w knajpce spotkaliśmy Gottama i parę Francuzów podróżujących od lat po świecie: Helenę i Henryka. Następnie dołączyła do nas Suzanne - kanadyjka, która na zdjęciu siedzi za Kotem. Postanowiła pomieszkać w Indiach. Póki co nie planuje powrotu - święta spędzi w północno - wschodnich Indiach, w ciszy i spokoju, których poszukuje.
Hélène i Henri jadą zaś jutro do Varanasi - świętego miasta Hindusów - w którym spędzą kilka miesięcy z przyjaciółmi. W zeszłym roku musieli wrócić do Francji - Henri złapał amebę pozajelitową i ledwo uszedł z życiem. Do tej pory ma mało siły i musi odpoczywać. Napił się wody ze świętej rzeki...



















Niedziela - kolejny piękny dzień - była pełna niespodzianek. Poznaliśmy polską grupę, która zatrzymała się w naszym hotelu. Fajni ludzie: mundurowi i służba zdrowia. Mieli kłopot z przewodnikiem, chciał ich oszukać - byłem tłumaczem i starałem się wyjaśnić nieporozumienia. Wszystko skończyło się dobrze, w nagrodę zostaliśmy obdarowani skarbami. Dostaliśmy dwie reklamówki leków na wszystko, kilka opakowań mokrych chusteczek, papier toaletowy, proszki i płyny do prania, bandaże, opatrunki, chusty, ścierki, odkażacze, jodynę i czapkę pustynną, którą nałożył mi na głowę wojskowy w stanie spoczynku. Fajna, lekka, bawełniana z daszkiem z przodu i materiałem zasłaniającym kark z tyłu.
Spędziliśmy z nimi większość słonecznego dnia, oprowadzając ich po Delhi.
Dzisiaj wyjątkowo ciepła noc. Powoli szykujemy się do wyjazdu. Jutro czeka nas dość trudny dzień: pakowanie i pierwszy w Indiach przejazd pociągiem. Trzeba się nam będzie przedostać przez dworcowy tłum, przejść przez kontrolę i co ważniejsze przez tłum grasujących na dworcu oszustów. Potem trzeba nam wejść do właściwego wagonu, odszukać miejsca i zobaczyć czy są wolne - z mojego doświadczenia wynika, że różnie z tym być może...
A mnie jak na złość dopadła dziwaczna niestrawność. Żołądek mam ciężki i rano miałem biegunkę. Dodatkowo prawe kolano mnie boli i chyba na noc zrobię sobie jakiś kompres, bo wydaje mi się, że mi spuchło... choć może mam inne kolana: lewe i prawe? Sam nie wiem.
***
No nic. Idziemy na kolację. Dzisiaj nie poszaleję. Zadowolę się tostami z miodem i czarną herbatą. Miłego dnia Ludzie. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie.


piątek, 28 listopada 2014

Wakacje - dzień jedenasty

W Indiach panuje straszna bieda. To stwierdzenie nie jest prawdziwe, nie będąc jednocześnie kłamstwem. Bliższe prawdy jest zdanie - w Indiach jest wiele klas społecznych, a pomiędzy nimi istnieją przepaści, których nie da się przeskoczyć - to właśnie zauważamy każdego dnia.

Służący w naszym tanim hotelu jest 13-letnim chłopcem. Zajmuje się wszystkim: pomaga przy praniu, gotowaniu i wszystkich pracach matrony. Dodatkowo sprząta, zmywa, chodzi na zakupy... codziennie, przez 14-16 godzin, bez żadnego dnia przerwy. Jest jednak szczęśliwy. Mógłby żyć na ulicy, a tak ma łóżko (bez dachu nad głową, bo śpi na dziedzińcu) i wyżywienie. Jemu - sierocie z najniższej klasy społecznej udało się zdobyć pracę. 

Wiele dzieci nie ma takiego szczęścia. Wczoraj widzieliśmy dziewczynkę. Jej twarz utkwiła mi w pamięci, bo była piękna. Naprawdę! Klasyczne rysy, zielonkawe oczy i dość jasne, popielate długie włosy. Stała na ulicy i patrzyła na mnie wielkimi, smutnymi oczyma... to było okropne. Pomyślałem, że jest owocem jednej nocy - Hinduski i jakiegoś przystojnego turysty, który przyjechał się zabawić do Indii na kilka tygodni. Nie wyglądała jak reszta dzieci. Niestety skończy jak one - nie ma takiej mocy, która mógłby odmienić jej los. Hindusi nazywają to karmą...

Opieka społeczna tutaj nie istnieje. Długie życie nie jest tutaj często błogosławieństwem. Starcy błąkają się po ulicach i proszą o jałmużnę. Jest ich zbyt dużo - tak jak kalek, dzieci, psów - aby móc im pomóc. Jednocześnie prawie nikt nie chodzi głodny. Sklepikarze, właściciele jadłodajni i ludzie, którym powodzi się nieco lepiej, częstują ich jedzeniem. Wiara w karmę i prawo przyczyny i skutku robi swoje - nikt nie chce doświadczyć ich losu, dlatego trochę ze strachu, większość popełnia dobre uczynki.

Mama (właścicielka hotelu) co kilka dni gotuje ogromny kocioł jedzenia dla biednych. Pomagają jej w tym trzy kobiety, kucharz i Toto - hotelowy służący (na facebooku dodaliśmy film dokumentujący to zdarzenie). 

Piekarze zostawiają kilka chlebów dla biednych. Większość mieszkańców Pahar Ganj - dzielnicy w której mieszkamy - dokarmia psy, szczury i myszy. Tutaj nikt nie bije i nie przepędza zwierząt. Wszyscy żyją razem i klepią swoją karmę. A my jesteśmy turystami - skoro powodzi nam się lepiej, płacimy za wszystko podwójnie. I tak to w Indiach wygląda.

Byliśmy dzisiaj w świątyni sikhijskiej Bangla Sahib. Budowla przepiękna - wnętrze całe ze złota. Trzeba było zdjąć buty i skarpetki, włożyć czerwoną chustę na głowę, obmyć ręce i stanąć w kolejce po parszad - poświęcony pokarm. Strawy uniknąłem (Marcin w ogóle zrezygnował, jak zobaczył całe to rozbieranie) i wystrojony wszedłem do złotego pomieszczenia. Na dywanach siedzieli ludzie i modlili się - każdy na swój sposób. Na złotym tronie siedział starszy człowiek, przed którym wszyscy bili pokłony, po jego lewej stronie siedział mężczyzn w turbanie i najprawdopodobniej recytował świętą księgę. Udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie...

Po stolicy Indii jeżdżą najdroższe samochody. Ludzie mieszkają w pałacach i mają wszystko, czego można zapragnąć. Istnieje tutaj także coraz liczniejsza klasa średnia. Większość ludzi pracuje. Handel kwitnie jak nigdzie indziej i wszystko jakoś się kręci. Ogólnie ludzie mają się dobrze - przynajmniej w stolicy. Knajpy, kawiarnie i sklepy są zapełnione klientami, nigdzie na świecie nie widzieliśmy też tylu zajętych taksówek. A jednak ludzie umierają tutaj na ulicach. Indie to kraj wszystkich barw...

U nas już późny wieczór. Właśnie zaparzam herbatę i gotuję wodę, by przelać wrzątkiem owoce. Dzisiaj kupiłem mandarynki, jabłka i banany - wszystkie rosnące na drzewach są bezpieczne, niemniej trzeba je myć dokładnie. Nabyliśmy też odstraszacz na komary, bo zmieniliśmy pokój na większy - niestety ma więcej szpar. Odstraszacz więc być musi.

Dobranoc.

czwartek, 27 listopada 2014

Wakacje - dzień dziesiąty

Wpadła mi dzisiaj w ręce lokalna gazeta i choć w ogóle nie czytamy co na świecie słychać, raz - dla rozrywki - zerknąłem na łamy prasy. Wszędzie dzieje się to samo i o tym samym piszą. Świat jest nastawiony na sensacje, a gazety na nich żerują. Tutaj: ojciec zabił dziecko i wrzucił do rzeki; brat zastrzelił "honorowo" swoją siostrę, bo wyszła za mąż za człowieka z innego klanu; słoń "potrącił" starszą kobietę, która w wyniku obrażeń zmarła; studenci zatruli się jedzeniem...
Z tego wszystkiego przesadziłem ze śniadaniową mieszanką, bo przez kilka godzin maszerując przez kolejne pustkowia, nie najlepiej się czułem. Zjadłem fasolkę z czosnkiem i imbirem w sosie pomidorowym oraz kilka chlebków z miodem. Kot pozostał przy tradycyjnej jajecznicy i nic mu nie było. Dopiero po południu zrobiło mi się lepiej i zapomniałem o porannym eksperymencie jedzeniowym.

Dzisiaj poszliśmy obejrzeć Quila Lal Kot, zupełnie zapomniane i ignorowane prawie przez każdy przewodnik ruiny XI-wiecznego fortu, wybudowanego przez jednego z herosów indyjskich  - P. Chauhana. Z fortu prawie nic nie pozostało, natomiast okolica jest niezwykła. Las rozciąga się na przestrzeni kilkuset hektarów. Jest - co nas pozytywnie zaskoczyło - zadbany. Alejki spacerowe umożliwiają wielogodzinne wędrówki w ciszy. Spędziliśmy tam pół dnia i oprócz lam, papug i małp nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Świetne miejsce na medytację. Polecamy każdemu, kto pragnie doświadczyć ciszy.
Wracaliśmy na nogach. W Indiach chodzenie uważane jest chyba za coś uwłaczającego. Biedaków nie stać na taksówki, lub chociażby riksze, dlatego wędrują - my z nimi. Nie potrafimy zwiedzać turystycznie. Zupełnie nie bawią nas wysokiej jakości hotele i sztuczny, słodki świat, za który trzeba słono płacić. Poza tym żyjemy oszczędnie - obiecaliśmy sobie, że w kraju, gdzie ludzie umierają z głodu na ulicach, nie będziemy korzystać z rzeczy zbytecznych.

Po drodze spotkaliśmy sprzątające kobiety. Zbierały śmieci - zastanawialiśmy się, czy robią to z własnej woli, czy pracują dla kogoś. Indie są pełne tajemnic i odmiennych od naszych zwyczajów. W takich okolicznościach intuicja zawodzi...
Dalej, za dużym skrzyżowaniem wpadliśmy na ulicznego fryzjera. Dużo ich tutaj w ten sposób pracuje. Zazwyczaj stoją przy ruchliwych ulicach. Wbrew pozorom, są prawdziwymi profesjonalistami.
"Spotkaliśmy" też Buddę. Często zdarzają nam się takie "współczesne błogosławieństwa". Pamiętam jak kiedyś, było mi źle i powtarzałem mantrę Zielonej Tary - żeńskiego buddy, opiekunki rodziny. Prosiłem o jakiś znak, bo naprawdę byłem pełen wątpliwości i nagle pojawił się mały wir powietrzny, poderwał zielone liście z ulicy i zatańczył przede mną. A później, zza rogu wyjechały dwie zielone koparki i spychacz z wielkim białym napisem TARA (jest taka firma w Londynie) - już to kiedyś opisałem i udokumentowałem zdjęciami. Niektórzy pewnie pamiętają. Dzisiaj natomiast potrzebowałem odpowiedzieć sobie na jedno pytanie i statuetka na poniższym zdjęciu "powiedziała" - wszystko będzie tak, jak być powinno. Odsunąłem wątpliwości i zanurzyłem się po raz kolejny w beztrosce.
Wróciliśmy do hotelu. Wieczór jest ciepły i jak zwykle głośny. Sklepikarze zachwalają swój towar, tuk tuki trąbią, riksze dzwonią, psy szczekają... Marcin poszedł przejść się po dzielnicy a ja pisząc notkę usłyszałem głośną muzykę i wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Pod świątynią graniczącą z budynkiem w którym mieszkamy, zebrało się wiele osób. Tańczą, śpiewają, cieszą się... świat może zazdrościć Hindusom ich beztroski i tego, z jaką łatwością doświadczają radości. To naprawdę piękne...
Jak tylko skończę pisać, zejdę na dół i przyłączę się do zabawy. Ludzie tutaj są przyjaźni, rozmowni i ciekawi wszystkiego. W ciągu dziesięciu dni, poznaliśmy wiele wyjątkowych osób. Człowiek jest tu bezpośredni i bardziej ludzki. Wszyscy dotykają się, klepią po ramieniu i patrzą sobie w oczy. Lubimy ten świat. Z każdym dniem coraz bardziej.
A pod wejściem do naszego hotelu, rozgrzewa się piec, w którym będą piekły się świeże chlebki. Za godzinę będą gotowe.
Dobrego dnia!



środa, 26 listopada 2014

Wakacje - dzień dziewiąty

Lubię indyjski, uliczny hałas. Budzi nas codziennie o siódmej rano. Słońce przechodzi przez szpary w oknach, ścianach i pod drzwiami, razem z pyłem, który tańczy z porannymi promieniami. Zakochaliśmy się obaj w tym powtarzalnym ciągu zdarzeń.
Pogoda jest codziennie taka sama. Dni są suche i bardzo cieple - nie ma jednak upałów nie do zniesienia. Wieczory są znacznie chłodniejsze. Zazwyczaj siadamy na tarasie i albo rozmawiamy, albo czytamy to, na co mamy ochotę. Wszystko dzieje się powoli i bez wysiłku. Robimy tylko te rzeczy, na które mamy ochotę. Czas zwolnił i dni stały się dłuższe. Indyjska minuta trwa o wiele dłużej od europejskiej.
Wstałem dzisiaj pierwszy (Marcin dostał wczoraj kataru i męczył się przez pół nocy - dzisiaj było już jednak lepiej, więc może to tylko z przegrzania). Poszliśmy po owoce do marketu i zaraz potem na śniadanie. Jajecznica była po prostu pyszna. Nie wiem co takiego jedzą hinduskie kury, ale ich jajka są naprawdę smaczne.
Po śniadaniu pojechaliśmy metrem do odległej dzielnicy, żeby zobaczyć Tuglaqabad Fort - to znaczy jego ruiny. Po wyjściu z metra, okazało się, że nikt nie ma pojęcia o czym mówimy. Trafiliśmy do industrialnej dzielnicy, gdzie pracowali niepiśmienni. Ci ludzie zazwyczaj spędzają całe życie w jednym miejscu, pracują ciężko i krótko żyją. Bardzo to przykre.
Droga którą przyszło nam iść składała się z samego kurzu i pyłu. 

Każdy krok powodował, że tumany szarych drobinek wzbijały się w powietrze, przeobrażając się w chmury. Bezdomne dzieci biegały w tą i z powrotem, po poboczu harcowały także psy i dziki: matki z młodymi. Dzików się baliśmy, bo samice były dość agresywne. Jedynie krowy - obojętne na wszystko - przeżuwały plastikowe reklamówki i wylegiwały się na rozległych śmietniskach. 

Trudna i brzydka szosa w industrialnym i chyba najbrzydszym jak do tej pory obszarze, zdawała się nie mieć końca. Słońce dawało się we znaki coraz bardziej, kurz zdążył wejść w nos i gardło - szliśmy kaszląc i kichając. Jak oni mogą tu żyć? - spytałem, nie oczekując odpowiedzi. W końcu ciężka się skończyła. Za zakrętem znajdowało się małe "miasteczko" a po drugiej stronie ulicy rozpoczynał się nowy - piękny świat. Park okalający ruiny fortu Tughlaqabad był jednym z najciekawszych miejsc jakie do tej pory widziałem. Rozciąga się on na dziesiątkach hektarów, a fauna i flora są wyjątkowo różnorodne. Nie ma tam turystów, a lokalni ludzie zajęci trudami życia nie odwiedzają takich miejsc jak parki. Spacerując samotnie pomiędzy karłowatymi drzewami odkrywaliśmy coraz to bardziej magiczne miejsca. Jednym z nich było "zaczarowane jezioro",

w którym woda stała tak nieruchomo, że wydawało się to nienaturalne. Dalej odkryliśmy zniszczony cmentarz.

Nieliczne, częściowo zapadnięte mogiły spokojnie stały pomiędzy drzewami. Panowała tam taka cisza, że aż piszczało w uszach. Dalej wchodziliśmy na coraz wyższe pagórki, aż w końcu doszliśmy do ruin fortu, wzniesionego na początku XIV wieku. Z fortem tym związana jest dość zabawna historia. Jeden z panów feudalnych widząc potencjał i piękno wzgórza, powiedział ówcześnie panującemu królowi, że powinien wznieść tam fort. Władca zażartował, że to jego rozmówca powinien wybudować fort i zostać królem, skoro uważa, że to takie proste. Tak się też stało - taki był początek dynastii Tughlaqabad.

Gdy stanęliśmy na szczycie góry i ujrzeliśmy zapierający dech widok, nie wiadomo skąd pojawiła się 6-osobowa grupka chłopaków. Po raz pierwszy poczułem się nieswojo. Zaczęli z nami rozmawiać, chwaląc telefon i buty - uśmiechając się, odeszliśmy dość szybko. Jesteśmy debilami - powiedziałem - mamy przy sobie wszystkie dokumenty i gotówkę. Poszliśmy tam, gdzie nie ma nikogo, kto mógłby nam udzielić pomocy a najbliższa droga znajduje się godzinę drogi szybkim marszem... to lekcja, z której mam zamiar wyciągnąć wnioski. Mogli nas zepchnąć z góry - nigdy nikt nie dowiedziałby się, jak złamaliśmy karki.

Droga powrotna była jednak tak ciekawa, że zapomnieliśmy o strachu i złości. Wszelkiego rodzaju zwierzęta przebiegały przed nami, zrobiliśmy kilka - moim zdaniem - fajnych zdjęć. 

Przez kolejne dwie godziny szliśmy do najbliższej stacji metra i już po zachodzie słońca dotarliśmy do naszej uroczej knajpki, w której zjedliśmy pyszną kolację.

Wakacje - dzień ósmy

Spokojny wieczór. Siedzimy na tarasie i pijemy whiskey, która w Indiach jest w cenie butelkowanej wody. Jej smak jest mało wyrafinowany, bez głębi - po prostu zwykły, słodkawy, mocny alkohol. Gdybym nie był smakoszem tego trunku (od lat piję tylko czystą whiskey), nie zauważyłbym z pewnością żadnej różnicy. 

Dzisiaj wstaliśmy zdecydowanie za wcześnie. Dręczony snami o rachunkach do zapłacenia, obudziłem się o szóstej i zasnąć nie mogłem. Marcin także przewracał się z boku na bok - nie było więc sensu dłużej leżeć. Po krótkim prysznicu i przepierce (dzisiaj padło na Kota), zjedliśmy owocowe śniadanie z owsianymi ciasteczkami i poszliśmy na metro, aby dojechać do stacji Green Park, która nie wiedzieć czemu, rzadko wymieniana jest w turystycznych przewodnikach.

W okolicy zielonych terenów mieszkają średnio i dobrze sytuowani Hindusi. Ich domy przypominają polskie wille z bogatych wsi. Na ulicach sprzedawane są kwiaty w doniczkach i inne "przedmioty zbytku", które świadczą o stopniu zamożności mieszkańców. Tutaj mógłbym mieszkać - powiedziałem do Marcina, a On przytaknął ruchem głowy.

Weszliśmy do parku. Mnóstwo drzew, krzewów, kwiatów... cisza i spokój. W oddali, na lekkim wzniesieniu zobaczyliśmy dziwną budowlę, Gdy do niej doszliśmy westchnąłem z wrażenia, bo oto znalazłem się w miejscu swoich marzeń i zainteresowań. Oryginalne grobowce i budynki kultu z okresu późnego średniowiecza. 

Byłem pod takim wrażeniem, że dotykałem ścian, próbując w ten sposób przybliżyć się do jednego z moich ulubionych okresów w dziejach ludzkości. Potem bezskutecznie próbowałem znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tego, co widzieliśmy. Niestety Hindusi są ignorantami (trzeba im to przyznać) i nie podzielili się żadnymi informacjami na temat archeologicznych skarbów, którymi dysponują. Poza tym nie dbają o zabytki i pozwalają im niszczeć. Szkoda.

Bardzo spodobała nam się "ścieżka zdrowia". Na 4-kilometrowej bieżni, co 200-metrów, ustawione są stacje.


Ćwiczący wykonują ćwiczenia według instrukcji opisanych na tych przystankach. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.

Lunch zjedliśmy w wiosce Hauz Khas. To turystyczno-studencka oaza (dla bogatych studentów), przypominająca londyńskie Soho.
Pełno tu knajp, klubów, kawiarenek i restauracji. Oczywiście wszystko na indian design, ale w dobrym stylu. Bardzo nam się tam podobało. 

Po drugiej stronie Green Parku, odkryliśmy kolejne ruiny. Okazało się, że jest to średniowieczne miasto zbudowane w okresie, kiedy Mongołowie atakowali Indie. Zbudowano mury obronne, fort i kilka meczetów. Pozostała tylko świątynia - obrabowana ze wszystkich relikwii, jednak w całości. Kolejne zabytki to gruzy - nawet nie ruiny. 

Reszta dnia upłynęła leniwie. Powolna kawa, odpoczynek w hotelu i kilka mało zobowiązujących rozmów. Następnie przebraliśmy się na kolację i poszliśmy do restauracji, w której spędziliśmy półtorej godziny. Marcin dostał kataru i musiał wysłuchać mojego monologu na temat ubierania się do spania oraz siedzenia w przeciągach bez bluzy. W końcu, nie widząc sensu w dalszym włóczeniu się po mieście, wróciliśmy do hotelu, po drodze kupując trunek. 
Będę tęsknił za tym czasem. Wiem to już teraz.
A może w ogóle nie wrócimy do Europy? Czas wszystko pokaże.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Wakacje - dzień siódmy

Obudziliśmy się wcześniej niż zwykle, ale wstawać nam się nie chciało. Moskitiera oddzielała nas od hałaśliwego świata, na który nie miałem jeszcze ochoty. Lekki ból głowy przypominał mi o wczorajszym piwie, które było znacznie mocniejsze od tego, do którego przywykliśmy. Po chwili Kot stwierdził jednak, że "nie będzie tracił dnia na leżenie" (bogowie dopomóżcie - ile razy awanturowałem się, że już południe a on jeszcze gnije) i poszedł się myć. Ja przez chwilę pobłądziłem po półsennych krainach i zacząłem gimnastykę. 

Po porannych płatkach na mleku i żółtych jabłkach w smaku przypominających stare, polskie kosztele, poszliśmy na spacer do India Gate, oddalonego od nas o niecałe 5 kilometrów. Minęliśmy centrum handlowe i weszliśmy w dzielnicę ambasad i instytucji - uroczego miejsca z szerokimi chodnikami i pięknymi domami, przypominającymi XIX wieczne dworki. Nie niepokojeni przez nikogo, obserwowaliśmy drapieżne myszołowy krążące stadnie nad naszymi głowami. Ich obecność przepłoszyła wszelkie inne zwierzęta, nawet liczne wiewiórki, które zamieszkują chyba każde duże drzewo w Delhi. Są inne od europejskich. W Polsce mamy rude, w Wielkiej Brytanii szare, z puszystymi ogonami, indyjskie są o wiele mniejsze i są pręgowane. Są płochliwe i bardzo trudno uchwycić je w obiektywie.

W końcu doszliśmy do India Gate. Ogromny, okrągły park, w zasadzie bardziej łąka, służy jako miejsce spotkań i pikników. Po jego wschodniej stronie stoi brama miasta, wyglądem przypominająca paryski łuk tryumfalny. Jest jednak mniejsza i nie można na nią wejść. 

Od bramy do dwóch budynków Centralnego Sekretariatu, ciągną się na kilka kilometrów aleje spacerowe i zielone tereny. Stojąc przy łuku widać kopuły monumentalnych budynków - piękny i harmonijny widok. 

Po spacerze poszliśmy na obiad. W centrum odbywał się festiwal, związany z dzisiejszym świętem. Obchodzono rocznicę męczeńskiej śmierci jednego z protektorów Indii. Przez ponad godzinę, tysiące ludzi szło z miotłami i zamiatało ulice miasta. 

Za nimi podążała niezliczona ilość grup ludzi, każda oryginalna i niezwykle malownicza. Niektórzy szli w spokoju, kolejni śpiewali, jeszcze inni tańczyli lub grali na instrumentach. Widzieliśmy też jeźdźców konnych z szablami, ludzi z karabinami a także subtelne i zadziwiająco barwne kobiety. 

Jedząc thali i tosty z warzywną zupą oglądaliśmy to przedstawienie z zapartym tchem. Trwało to kilka godzin i było tak różnorodne, że się nam nie znudziło.

Upał znów nas zmęczył, dlatego poszliśmy poleżeć do hotelu. Zamiast spać zadzwoniłem do Aliny i chwilę z nią rozmawiałem. Miło było usłyszeć jej głos. Marcin poleżał przez chwilę, a później zaczęliśmy rozmawiać o naszych planach na jutro. Dzisiaj w końcu dostaliśmy dokładną mapę (kupić nam się nie udało) i nareszcie mogliśmy coś zaplanować. To miła odmiana.

Wieczorem podczas kolacji poznaliśmy Olję z Ukrainy, która wyszła za Hindusa i mieszka tu od pięciu lat. Po chwili dosiadł się do nas Gottam, Hindus półkrwi (jego matka jest amerykanką) i rozmowa zrobiła się niezwykle interesująca. Chłopak okazał się pilotem i opowiedział nam wiele interesujących rzeczy o lotach. Zakrywanie okienek podczas lotu nad Afganistanem - tak jak przypuszczaliśmy - stosuje się po to, by zmylić talibów i uniknąć zestrzelenia... straszne!
Jedno jest pewne - podczas monsunu, nie wsiądę do samolotu. Gottam powiedział, że turbulencje sa trudne do wyobrażenia.

Nie myślę jednak o lotach. Póki co mamy zamiar przemieszczać się drogą lądową. Podróż indyjskim pociągiem jest przygodą samą w sobie - niedługo wyruszamy dalej...
A to koszyczek z wieczornych zakupów. Próbujemy coraz to nowych rzeczy. :)

niedziela, 23 listopada 2014

Wakacje - dzień 6

Promienie słońca... wiecie jak to jest! Zawsze bezchmurne - błękitne niebo, brak wiatru i słońce w pełnej krasie: od wschodu - do zachodu. Zima. Plus dwadzieścia osiem, ciepłe wieczory i poranki, susza... Dzień jak co dzień... ;)
Wstałem nieco połamany. Cholerne plecy - pomyślałem - poranek zacząłem od rozciągania. Po 20 minutach ćwiczeń poczułem się lepiej i zabrałem się za pranie. Marcin wstał jak zwykle wcześniej i po porannym lodowatym prysznicu poszedł kupić wodę. Ja w tym czasie dokończyłem przepierkę i w nagrodę dostałem kubek herbaty. 
Nie pamiętam, kiedy pranie było przyjemnością.
Uwielbiam gdy czas się wlecze. Pranie sprawia mi prawdziwą przyjemność. Trzeba nalać wody do wiadra, podgrzać ją do odpowiedniej temperatury, namydlić brudne rzeczy i każdą z osobna uprać. Rewelacja. Czuję życie... każdy atom wibruje...

Dzień wcześniej kupiliśmy mleko i płatki. W kubkach podgrzaliśmy je grzałką i zrobiliśmy sobie śniadanko. Na listę zakupów wpisaliśmy garnuszek aluminiowy. Nóż - przedmiot dla nas niezbędny, kupiliśmy już wczoraj. W Anglii po prostu mieliśmy wszystko i niczego nie docenialiśmy...
Po śniadaniu spróbowaliśmy jabłek. Naczytaliśmy się o amebach, wirusach, biegunkach i wszystkich strasznych rzeczach, dlatego jabłka potraktowaliśmy wrzątkiem. Za durszlak posłużyła siatka z marketu - bawełniana, robiona na krośnie - okazała się idealnym narzędziem. Jabłka okazały się pyszne!
Nasze nowe kubeczki i jabłka w "durszlaku" zrobionym z siatki.

Po porannej kawie poszliśmy znów w nieznane. Planowaliśmy powłóczyć się po lesie, który na mapie wyglądał imponująco. Niestety po przejściu kilku kilometrów i po przeskoczeniu murka, natknęliśmy się na policję, która grzecznie, acz stanowczo wyprosiła nas z zielonego terenu. Zupełnie nieświadomie wkroczyliśmy na teren wojskowy, na którym trwają przeróżne ćwiczenia. A potem już w ogóle pobłądziliśmy. Oczywiście postanowiliśmy poruszać się intuicyjnie, bez mapy. Liczenie na intuicję, lub zdrowy rozsądek w Delhi to zwykła głupota, dlatego nogi, zgodnie z przysłowiem "do dupy nam weszły". Kierowcy riksz i tuk-tuków oczywiście co kilkanaście sekund proponowali nam swoje usługi i byli tak irytujący, że w końcu zaczęliśmy na nich wrzeszczeć, jednak w pewnym momencie byłem tak zdesperowany, że prawie machnąłem na taksówkę, nie bacząc na jedno z naszych przykazań "z taksówek nie korzystamy".
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy jednak na znajomą drogę i po godzinie doszliśmy do naszej dzielnicy - Paharanj.
Zjedliśmy obiad, tak ostry, że wargi wydawały się nam płonąć i udaliśmy się do hotelu na popołudniową drzemkę.

Jedzenie w Indiach jest niezwykle ostre. Trzeba się do niego przyzwyczaić. Smaki są wyraźne, tak jak kolory. Uderzają w zmysły, nie pozwalając na obojętność. 
Dużo się mówi o bezpieczeństwie, chorobach i warunkach sanitarnych panujących na Indyjskim subkontynencie.  My - trzymamy się dwóch zasad: jemy to, co przygotowują na naszych oczach i nie panikujemy. Jak mamy się zatruć, to będziemy chorzy. I tyle.

Jedna z setek ulicznych knajpek - stołujemy się tam, gdzie jest dużo tubylców.
Jedzenie na straganach jest według nas bezpieczne. Pomijam fakt, że chlebki zagniata się na ulicach, po których biegają szczury... najważniejsze jest to, że są one wypiekane w temperaturze, która zabija wszystkie zarazki, oraz to, że sprzedawane są na bieżąco. W restauracjach nie widać kuchni i tym samym nie wiadomo, co dzieje się na zapleczu.

Nasz obiad - pycha!

Dzisiaj mieliśmy "chlebki" smażone na oleju (mąka, woda i ziemniaki) oraz cieciorkę w sosie chili. Do tego ryż na bardzo ostro. Wszystko było bardzo smaczne.
Hindusi wykorzystują gazety do pakowania żywności. Czasopisma służą też jako serwetki do wycierania rąk. Korzystamy ze swoich :)

Po drzemce powłóczyliśmy się trochę po "naszej" dzielnicy. Na ulicach jak zwykle panował gwar i chaos. Właściciele sklepików nawoływali przechodniów do zakupów, żebracy plątali się między nogami, jogini przechadzali się z puszkami z wizerunkami świętych i nakłaniali do wrzucania do pojemników monet, psy spały na dachach samochodów i na krawężnikach, krowy wyjadały resztki żywności, spomiędzy których wyskakiwały dorodne szczury i wystraszone biegały gdzie popadnie. 
Nie wiem za co kocham Indie - powiedziałem do Marcina - bo przecież nie ma powodu, żeby je kochać. A jednak to kraj, w którym czuję, że żyję, miejsce na ziemi, które pozwala mi na bycie sobą, bez szukania i bez odpowiadania na pytanie - kim jestem.
Dzisiaj w palmowym parku, do którego trafiliśmy przypadkiem. Kot zrobił mi na ławce masaż pleców - po 10 minutach, mieliśmy kilkunastu widzów, którzy bez żadnego skrępowania siadali obok, obserwując co robimy.


sobota, 22 listopada 2014

Wakacje - dzień piąty

Dzień budził się tak jak my - leniwie. Promienie słońca zaczęły przechodzić przez dziury w ścianie i przebijać się przez moskitierę, powoli dochodząc do naszych oczu. Za drzwiami wrzało. Matrona hotelowa, tak jak zwykle krzyczała na chłopaków, okoliczne psy ujadały a kierowcy przedziwnych pojazdów, trąbili na siebie nieustannie. Przez szparę pod drzwiami wsunął się zapach curry i kadzidła - śniadanie - pomyślałem mimowolnie.
Kot wstał pierwszy, ja postanowiłem drzemać. Śnił mi się jeden z najładniejszych snów i chciałem jeszcze przez chwilę zanurzyć się w rozpierającym mnie szczęściu. Raz przerwany sen, tak jak zakończone życie - nigdy nie wraca. Wstałem więc i stanąłem pod strumieniem lodowatej wody.
Na śniadanie poszliśmy do naszej ulubionej knajpki. Szybko podjęliśmy decyzję, którą uhonorujemy tytułem "najmilszej" - położona przy ruchliwej ulicy łączącej nasz hotel ze stacją New Delhi przyciągnęła nas prostym menu i niskimi cenami. Eksperymentujemy na sobie samych, ponieważ każdy ma inne doświadczenia. Po pierwszym i kolejnym posiłku czuliśmy się doskonale, nie było więc powodu, żeby dalej szukać. Zjedliśmy omlet z dwóch jajek z tostami z białego chleba i wypiliśmy po kubku najlepszej, mlecznej kawy na świecie (to chyba zasługa mleka, które najprawdopodobniej ma sto procent tłuszczu) i pełni energii postanowiliśmy pojechać do losowo wybranej części miasta, bez przewodnika.
Trafiliśmy do slumsów. Ludzie żyją tam w domkach zlepionych z kartonów i reklamówek. Niektórzy przywłaszczyli sobie krowy. Pomagają im przeżyć, choć te indyjskie dają bardzo mało mleka. Niektóre z nich, jeśli silne, wykorzystuje się do prac w polu. Teraz jest jednak zbyt sucho. Ziemia pęka i nic na niej nie rośnie.
Poszliśmy dróżką wzdłuż rzeki. "Węże leżą na poboczu - idź środkiem" - strofował mnie co chwilę Kot. Słuchałem go, choć zaglądałem w każdą dziurę. Taka wycieczka z dala od miejsc turystycznych jest dużo lepsza niż wizyta w zoo. Setki zwierząt chętnie daje się podejrzeć. Nie kojarzą człowieka z niebezpieczeństwem, więc go ignorują.
Minęliśmy wieśniaków na koniach i słoniach, co było dla nas ogromną atrakcją. Każdy właściciel zwierzęcia proponował nam przejażdżki, postanowiliśmy jednak wydać pieniądze na coś bardziej użytecznego. 
Uważamy, że im mniej wydamy, tym dłużej będziemy mogli cieszyć się wakacjami, więc żyjemy oszczędnie.
Po trzech godzinach straciliśmy orientację. Nie kupiliśmy sobie wody, a słońce zaczęło prażyć niemiłosiernie. Wracać nie było sensu. Szliśmy więc w coraz bardziej nieznane. W końcu trafiliśmy pod ogromny most, pod którym stało kilka białych koni. 
Tam kończyła się też nasza droga. Wspólną decyzją zmieniliśmy kierunek i nie wracając do miejsca startu poszliśmy wzdłuż autostrady. Po kolejnych dwóch godzinach kręciło nam się w głowach a pragnienie zaczęło być irytujące. "Patrz - dwie wieże jakiegoś meczetu" - krzyknął Martin. Rzeczywiście. Meczet wznosił się ponad miastem, będąc drogowskazem.
Po jakimś czasie doszliśmy do pierwszych budynków. Pić chciało się nam bardzo, jednak baliśmy się kupować wody od ulicznych straganiarzy. W końcu doszliśmy do apteki. Kupiliśmy dwie butle wody i... "cholera nie pij tego" - krzyknąłem, kiedy Martin zaczął przystawiać butelkę do ust. Kapsel był podwójnie zgrzany a butelka wyglądała na wcześniej używaną. Hindusi robią tak czasami. Zbierają butelki, myją i wlewają wodę z kranu, która jest dla nas niebezpieczna. Można się rozchorować, a nawet umrzeć. Nie spodziewałem się tego jednak w aptece.
Postanowiliśmy ugasić pragnienie colą. Pyszna i tak cudownie niezdrowa, wydawała się rajem w gębie. Do tego prażona cieciorka z curry. Rewelacja!
Kolację zjedliśmy w "naszej knajpce", w drodze powrotnej kupiliśmy banany i jabłka. Wypiliśmy tez wspaniałe lassi z brzoskwinką. Rewelacja!
Wróciliśmy do hotelu. Wyłączyli nam światło. Siedzimy w ciemnościach pod gołym niebie na tarasie i odpoczywamy. Marcin zabiera się za pranie a ja piszę notatkę na bloga.
Trzymajcie się kochani!

Pierwsze wrażenia

Po wyjściu z lotniska poczuliśmy, że powietrze pachnie inaczej - przesycone zapachem przypraw i kadzideł, wydaje się cięższe niż w Europie. Mimo tego nie dusi; raczej wabi i przyciąga. Oszałamia i wodzi na manowce. Wszystko tutaj jest inne, więc warto zbłądzić.

Każdy proponuje pomoc. Niestety nie wiemy, że to gra, "zgaduj zgadula, w której ręce złota kula" - bez kulki. Szybko się jednak uczymy. Po kilku dniach wiemy, że pytając o drogę, trzeba iść w przeciwną do wskazanej... taka gra... denerwują się, bo poznaliśmy zasady.

Jedzenie smakuje bardziej. Pierożki sprzedawane na ulicy są najlepsze. Facet robi je na chodniku. Z całą pewnością bakterie, wirusy i cholera wie co jeszcze harcują po farszu. Ale przecież to jest gotowane na parze. Niewiele nam grozi. Jemy - nic nam nie dolega.
Powiedziałem do Martina. "Jak się wyjeżdża na dwa tygodnie, można nie jeść - wziąć prowiant. Na dłużej to niemożliwe. Będziemy więc jeść wszystko z rozsądkiem. Reszta będzie zależna od naszego losu". Przestaliśmy psuć sobie życie dylematami.

Hotel wybraliśmy najtańszy. Taki chcieliśmy. Musieliśmy się umeblować. Myjemy się w zimnej wodzie, przeganiając komary przed prysznicem. Inne robaki zostawiamy w spokoju - nic nam nie zrobią. Pierzemy ręcznie. Sprzątamy sami...
Mamy w tym wszystkim jakąś dziką satysfakcję. Wróciliśmy do czegoś, co utraciliśmy. Powoli przestajemy żyć wirtualnie, poznajemy ludzi i siebie od nowa. Rozmawiamy i znów zaczynamy być razem Tak naprawdę.

wtorek, 18 listopada 2014

Prolog


Postanowiliśmy wyjechać. Z Anglii, z Londynu, ze świata w którym kiedyś zdecydowaliśmy się żyć. Uznaliśmy, że musimy porzucić wszystko na jakiś czas, aby odetchnąć i nabrać sił do dalszej drogi. Bez zmiany i odpoczynku zmienilibyśmy się w roboty i tego chyba baliśmy się najbardziej.

Z zapracowanych i zestresowanych facetów przeobraziliśmy się w podróżników.
Na jakiś czas.
Oby był wystarczający.
Oby był dobry.

Wybraliśmy Indie. Kraj cudów i wszystkich kolorów.
Za chwilę wzniesiemy się ponad chmury...
Zmienimy czas, klimat, kulturę...
Przeniesiemy się do innego kraju.
Do innego wymiaru.
Innego wszechświata.