piątek, 27 marca 2015

Wakacje - dzień 128, 129 i 130

Ze sto trzydziestego dnia naszych wakacji niewiele pamiętam. Obudziłem się o 3 w nocy z bólem brzucha i gorączką prawie 40 stopni. Po kilku wizytach w toalecie zacząłem słabnąć i w końcu chodziłem tam trzymając się ściany, bo nie mogłem samodzielnie ustać na nogach. 
Przez większość dnia leżałem, bo nie miałem siły siedzieć - patrzyłem w sufit i odpływałem do dziwnych krain i myśli. Zmuszałem się do picia, niestety po każdym łyku było mi niedobrze. Marcin nie czuł się też najlepiej, ale po południu, dzięki tabletkom objawy ustąpiły. Wygoniłem go na miasto i później do kina, bo nie chciałem, żeby siedział przez cały czas przy mnie.
Chciałem posłuchać muzyki, ale od trzech tygodni internet prawie nie działa... pomijając dzień wczorajszy, mam z tego powodu wiele kłopotów.

Wszystkiemu winne były momo. Poszliśmy na uliczne pierożki. Facet miał dużo ludzi i ciągle dokładał surowe. Mnie trafiła się rozparzona porcja - ciasto było półsurowe. Wiedziałem, że coś jest z nimi "nie tak" - Kot spróbował i stwierdził, że są ok. Zjadłem i zapłaciłem za ignorowanie intuicji.

Dwa wcześniejsze dni były zaś cudowne. Poznaliśmy Moshe z Izraela i jego dziewczynę - Kristinę. Mieszkają w Niemczech, w Berlinie, większość czasu jednak podróżują po świecie. Moshe dodatkowo pracuje przez trzy miesiące w roku w Angoli, z czego żyje przez resztę roku. Są bardzo interesującymi ludźmi i spędzanie z nimi czasu było wielką przyjemnością. Za kilka dni jadą do Izraela, a później do Niemiec, spędzić tam lato.
Galeria na Hauz Khaz.
Wspólny czas spędziliśmy bardzo intensywnie. Zwiedzaliśmy galerie malarstwa współczesnego i parki z ruinami XII - XVII wiecznych grobowców. Wieczory spędzaliśmy w klubach nocnych, przy piwie i głośnej muzyce.
Kristina /Niemcy/ i Moshe /Izrael/ na spacerze z nami.
W piątek robiliśmy zakupy. W Indiach kupowanie wygląda nieco inaczej, niż w Europie. Po wejściu do sklepu, zdejmuje się buty i wchodzi się do zamykanego, prywatnego pomieszczenia wyścielonego miękkimi materacami. Siada się ze sprzedawcą i ucina pogawędkę, która trwa kilka minut. W tym czasie pomocnik (ewentualnie służący) przynosi herbatę lub kawę i ewentualnie ciastka. Luźna rozmowa dochodzi w końcu do spraw zakupowych. Sprzedawca prezentuje swój towar, często pokazując wszystko co ma, poczynając od rzeczy najtańszych. Klient wybiera, marudzi, zmienia zdanie... w końcu dochodzi do targowania, które czasem przypomina awanturę. Sklepowy wychodzi z irracjonalnej ceny, którą później zniża. "Swojej matce bym już niższej ceny nie dał", "moje dzieci będą obdarte i głodne" - to typowe argumenty, które padają przy sprzedaży. Awantura zazwyczaj kończy się sukcesem i po 2-3 godzinach dochodzi do transakcji. Tak to wygląda.
Sklep z materiałami - satynowa pościel.
Zupełnie nie wyobrażam sobie powrotu do Europy, wskoczenia w wir pracy i obowiązków, robienia tych wszystkich rzeczy, na które nie mam ochoty. Obaj zastanawiamy się co robić. Na wakacjach nie można być aż tak długo, bo i to się nudzi. Poza tym, mimo całej miłości jaką żywię do Indii, chwilowo mam dość brudu - szczególnie teraz, gdy po raz drugi w tym roku choruję - potrzebuję czystości na jakiś czas.

Najmniej chce mi się wracać do świata "poezji i sztuki" - tych wszystkich histerycznych ludzi, którzy sieją nienawiść.Talentu tam mało - zamieszania dużo. Wszystko kotłuje się w jednym sosie i nic poza jarmarcznością z tego nie wychodzi. Myśląc o tym czuję po prostu zwykle obrzydzenie.
Ludzie, których ostatnio poznajemy w podróży są jak diamenty pośród brudu.

wtorek, 24 marca 2015

Wakacje - dzień 125, 126 i 127

Jesteśmy w Delhi. Po 27-godzinnej podróży - klimatyzowanym i wygodnym pociągiem 2-klasy sypialnej - dojechaliśmy do celu o planowanym czasie. Wielkie było nasze szczęście, bo obaj poczuliśmy się jak w domu. Wybiegliśmy z pociągu i po przebrnięciu przez tłum nachalnych taksówkarzy, weszliśmy na znaną nam, zatłoczoną ulicę, prowadzącą do naszego ulubionego hotelu.

Właścicielka hotelu czekała na nas rozłożona na łożu. Pomachała ręką i oznajmiła, że pokój czeka od rana. Służący Cioto również wydawał się uradowany. Zaprowadził nas do pokoju i z uśmiechem otworzył drzwi. Z radością zauważyliśmy, że specjalnie dla nas przystrojono pokój, zmieniono pościel i rozłożono kolorowe narzuty. W wyrazie wdzięczności daliśmy chłopcu 20 rupii, tak więc atmosfera w hotelu wydawała się niemal świąteczna.

W kawiarni przywitano nas również uroczyście, sam właściciel wyszedł zza lady i uścisnął nam ręce. Sprzedawcy na ulicy witali nas okrzykami "welcome back", co wprowadziło nas w zdumienie. Czy rzeczywiście nas zapamiętali? 

Wczesnym popołudniem pojechaliśmy na Hauz Khaz. Przeszliśmy przez park, w którym chodniki usłane były czerwonymi kwiatami. Są duże, większe od dłoni dorosłego człowieka; nie pachną, ale mają właściwości barwiące. Wykorzystuje się je do produkcji barwników stosowanych na święto Holi; pręciki służą do koloryzowania potraw. Owoce i kora drzew używane są w medycynie naturalnej, drewno do produkcji zapałek. Przede wszystkim jednak wyglądają bajecznie.
Wełniak azjatycki na chodnikach Delhi.
O drzewie, jego właściwościach i hinduskich zwyczajach opowiadała nam Shivali - dziewczyna, z którą dzieliliśmy nasz przedział. Była interesującym towarzystwem i wiele się od niej dowiedzieliśmy. Należy do wyższej klasy średniej, co w Indiach oznacza, że stać ją na wszystko. Pochodzi z bogatej rodziny, sama jest jednak naukowcem i w chwili obecnej bada materiały, starając się znaleźć najbardziej odpowiedni do panujących w strefie tropikalnej warunków pogodowych. Mieszka w Delhi, w mieszkaniu opłacanym przez rząd; jej mąż wyjechał na stypendium do południowych Indii. Oboje żyją w swoich światach... dla nas było to trochę niezrozumiałe.

Robimy wszystko razem i żyjemy pasją. Osobne życie jest dobre dla samotników. Po co się wiązać i żyć osobno? Ale każdy ma prawo żyć po swojemu!
Wieczorem poszliśmy na targ. Brakowało nam kozich serów, ręcznie robionego masła i warzyw. Kupiliśmy nieco więcej, niż mogliśmy zjeść i po kolacji udaliśmy się do lokalnej dyskoteki.
Targ(owanie).
Bawiliśmy się dobrze. Może nawet za dobrze. Piwo wchodziło nam bowiem jak nigdy wcześniej. Jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte... w końcu zaczęliśmy śpiewać, tańczyć i wydurniać się na całego. Chyba tego tez nam brakowało...
Dość rzadki obraz - Kot rozśpiewany.
Dzisiejszy poranek przywitał nas jak zwykle promieniami słońca. Obudziłem się i stwierdziłem, że nic mnie nie boli - żadnego kaca! Marcin też wydawał się zadowolonym i lekkim. Zjedliśmy dobre, przygotowane przez siebie samych śniadanie: kanapki na okrągłych, przypominających grube naleśniki chlebkach i poszliśmy na spacer.
Początkowo miał to być krótki marsz do kina, dzień był jednak tak piękny, że chodziliśmy do wieczora, odpoczywając od czasu do czasu w parkach.
India Gate.
Mieliśmy naprawdę dobre humory. Kot uwieszał się na mnie i śpiewał mi piosenki, wygłupiał się jak rzadko kiedy i opowiadał nieznane mi historie, wprawiając mnie w taki nastrój, w którym ciągle się śmieję i podskakuję. To był naprawdę piękny dzień.
Cmentarzysko riksz - niezwykły widok.
A teraz siedzimy pod wiatrakiem i czytamy. Marcin swoje rzeczy, ja poezję i opowiadania. Mam dużo do zrobienia. Przede wszystkim ostatnią część antologii i mnóstwo tomików oraz książek, które zaczynają piętrzyć się w kolejce. Ale to dobrze - lubi to co robię. Artyści to ciekawe osoby i poza małymi wyjątkami, wspaniale się z nimi współpracuje.

Dużo radości moi mili :)



sobota, 21 marca 2015

Wakacje - dzień 124

Obudziłem się oblany potem. Znowu - pomyślałem, patrząc na wciąż śpiącego Marcina. Oddychał spokojnie, ale tak jak ja, zroszony był mieniącymi się w słońcu kropelkami potu. Temperatura w pokoju musiała przekraczać czterdzieści stopni - wiatrak nie dawał rady ochłodzić wnętrza bardziej.
Wstałem powoli. Kręciło mi się w głowie. Nalałem sobie ciepłej wody do szklanki i wypiłem łapczywie - lepiej - pomyślałem i wszedłem do łazienki; w zasadzie powinienem powiedzieć do sauny. Strużki potu zaczęły spływać po mojej twarzy, plecach, rękach i nogach, zanim zdążyłem odkręcić kran.

Poszliśmy do zoo. Słońce prażyło niemiłosiernie, a samochody dymiły tak, że zaczęliśmy kaszleć. Hałas z ulicy mieszał się ze słodkimi zawodzeniami płynącymi z meczetów - bezustanne "heloł" i "hałarju" z czułymi spojrzeniami - zapach kadzideł z rozgrzanymi ściekami. Po godzinie marszu mieliśmy dość. Wskoczyliśmy do rozklekotanego autobusu i z ulgą wysiedliśmy koło zoologicznego ogrodu.
Różowe pelikany.
Panował tam względny spokój. Arabowie z synami i całkowicie zakryte czernią Arabki oglądali zwierzęta, cicho komentując. Hindusi darli modry jak zwykle, nieudolnie naśladując głosy zwierząt. Staraliśmy się trzymać z daleka od wszystkich - tak jak zwierzęta w klatkach - ignorując to, co wydarzało się wokół nas. I nagle patrząc na różowe pelikany, prawie jednocześnie powiedzieliśmy "wyjeżdżamy stąd"!
Bus męsko - damski.
Nie podoba nam się południowoindyjskie pomieszanie kulturowe. Jest zbyt dalekie od tego, w co wierzymy i czym kierujemy się w życiu. Rozdzielenie płci, podział na klasy i niewiarygodna przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi, to tylko wierzchołek góry lodowej. Reszta ukryta jest w niezliczonych niuansach, których nie mamy ochoty poznawać.

Nie chcę być tam, gdzie kobieta jest człowiekiem drugiej kategorii. Kilka razy widzieliśmy niewiasty dźwigające toboły za mężczyzną idącym za rękę z synem, byliśmy świadkami przemocy ulicznej i widzieliśmy jak kobiety dostawały "w ryj z całej siły". Denerwuje nas też to, że autobusy na południu są podzielone na "męskie" i "damskie", że faceci chodzą ze sobą za rękę na piwo a kobiety ukryte są pod kilkoma warstwami materiału. I w końcu, mam dość bycia budzonym przed piątą. Modlitwy puszczane przez głośniki, uniemożliwiają sen.
Jedna z uliczek handlowych w Hyderabad.
Gdy obaj podjęliśmy decyzję o powrocie na północ Indii, którą kochamy, zrobiło nam się lżej na duszy. Wróciliśmy na nogach do hotelu, przechodząc przez dzielnice handlowe, gdzie kupiliśmy owoce. A potem w hotelu z radością anulowaliśmy bilety pociągowe i hotele, w których mieliśmy się zatrzymać w ciągu kilku kolejnych tygodni. W końcu otworzyliśmy butelkę burbona i właśnie ją sączymy, zagryzając arbuzem.
Roztańczeni indyjscy, bogaci chłopcy.
Wracamy do Delhi.

piątek, 20 marca 2015

Wakacje - dzień 121,122 i 123



Odzwyczaiłem się od niepogody. Nie mogę wyobrazić sobie zachmurzonego nieba, wiatru, deszczu i zimna. W ustach Londyńczyka musi to brzmieć dziwnie, wytłumaczenie jest jednak proste: dziesięć lat to za mało, żeby polubić i przywyknąć do szarego nieba i ciągłej wilgoci, a cztery miesiące wystarczają, żeby zakochać się błękicie nieba, słońcu i wolności, jaką niesie za sobą pobyt w Indiach.

Nie mam żadnych tożsamościowych dylematów – podobnie czuje Marcin. Nie mamy potrzeby identyfikowania się z jakimkolwiek narodem. Gdy ktoś jednak drąży temat – odpowiadamy, że dorobek ostatnich kilkunastu lat zamknięty jest w londyńskim magazynie, wiele naszych pozostałych rzeczy znajduje się w pudłach na terenie Polski, Francji i Indii. Jesteśmy bezdomni – nie mamy adresu i nie mamy pojęcia, gdzie będziemy mieszkać „potem”, niezależnie od tego jaki okres czasu ostatnie słowo przed przecinkiem obejmuje.

Zakochaliśmy się w Indiach i jak to zazwyczaj z miłością bywa, nie potrafimy wskazać powodu. I tak jak każdy inny obiekt westchnień, nasz również nie jest idealny – jest jednak unikalny. Żaden kraj na świecie nie ma takiego potencjału, tylu kolorów, zapachów i smaków. W żadnym miejscu, nie czuliśmy się tak swobodnie. Bo prawdziwa miłość jest możliwa, gdy jest się w pełni wolnym. Prawda?

Ostatnio ciągle, z coraz większym napięciem, pada pytanie „kiedy wracacie?”. Zaczęliśmy odpowiadać pytaniem: „a dlaczego chcesz wiedzieć?”. Być może w ogóle nie mamy zamiaru wracać? Może właśnie „wróciliśmy”? Może pojedziemy gdzieś dalej, albo wrócimy do Europy, tylko po to, żeby znów wyjechać? Kto to wie? Mamy zamiar przeżyć nasze życie tak, jak nam się podoba – oczekiwania, które pokładają w nas inni, nie są dla nas żadnym wyznacznikiem. Liczy się tylko i wyłącznie to, czego sami chcemy. Dzisiaj na przykład postanowiliśmy iść do kina, na drugą świetnej komedii „The Second Best Exotic Marigold Hotel” ze wspaniałą aktorską obsadą! Film polecamy każdemu, bez względu na wiek i upodobania. Wyszliśmy z kina rozbawieni, prosto na tłum kierowców riksz – tym razem, z powodu bardzo późnej pory, po krótkim targowaniu, pozwoliliśmy się zawieźć pod nasz nowy apartament.



Przed południem przyjechaliśmy do miejscowości – Hyderabad. Podróż pociągiem trwała kilkanaście godzin. Ponieważ często przemieszczamy się z miejsca na miejsce, wysypiamy się podróżując. Okazało się, że w nowym miejscu panują suche upały, znacznie wyższe od tych, które uważaliśmy za nieznośne. Po trzech godzinach wyprawy zwiadowczej, poczuliśmy się przegrzani i uciekliśmy do hotelu. 
Statua Buddy - niedaleko naszego hotelu w Hyderabad.

Niestety klimatyzacja nie działała a z kranu lał się tylko wrzątek. Oczywiście! Tam gdzie było zimno, woda była lodowata – nie powinno nas dziwić, że w ukropie, z prysznica poleci wrzątek. Dlatego też wylądowaliśmy w centrum handlowym i w rezultacie poszliśmy do kina. Wcześniej zjedliśmy przepyszne lody i wypiliśmy po wielkiej, mocnej, mlecznej kawie, która w wychłodzonej przez klimatyzację temperaturze, przyjemnie rozchodziła się po wnętrzu ciała.
Kot i cafe late - ulubione zestawienie.

Centra handlowe są tutaj azylem – „lepszym światem”. Z przepełnionych samochodami, krowami i ludźmi, zakurzonych, zadymionych ulic, wchodzi się do pachnących, chłodnych i sterylnie czystych pomieszczeń. W łazienkach można się odświeżyć, na ławeczkach albo na fotelach oferujących masaż zrelaksować, albo zjeść coś w licznych restauracjach. Można też pograć w kręgle, obejrzeć film w kinie lub w końcu zrobić zakupy. Problemem są tylko ceny.
Modny, młody, bogaty :)

Hyderabad jest czystym miastem. Z tego co widzieliśmy, mieszka tu więcej muzułmanów, niż innych. Meczety ustawione są praktycznie jeden, przy drugim a frekwencja w każdym jest ogromna. To, co się rzuca w oczy to porządek właśnie. W dzielnicach arabskich wszystko zawsze lśni czystością: domy są odświeżone, podwórka pozamiatane i nie ma śmieci. Dodatkową zaletą Arabów jest to, że są szczerzy i słowni. Jeśli umawiamy się na określoną kwotę z arabskim kierowcą taksówki, wszystko jest w porządku. Z Hindusem zawsze kończy się awanturą i próbą wyłudzenia kasy. Takie są fakty, zaobserwowane w każdym odwiedzonym przez nas mieście. Bangalowe – miasto z którego właśnie przyjechaliśmy - jest tego najlepszym przykładem. Hindusi próbowali nas za każdym razem naciągnąć, Arabi nie zrobili tego nigdy. I gdyby nie fakt, że nie popieramy sposobu zabijania zwierząt przez ostatnich, chodzilibyśmy do arabskich restauracji, bo każda z nich zachęcała wyglądem. Na szczęście trafiliśmy na Tybetańczyków i wspaniałą restaurację oferującą pierożki momo i zupę – thugpa. Byliśmy tam na tyle częstymi gośćmi, że w końcu obsługa zaczęła witać nas szerokim uśmiechem.
Tybetańskie pyszności.

Do Bangalore jednak nie wrócimy. Miasto jest brzydkie, zadymione i przepełnione – w każdym znaczeniu tego słowa. Panuje tam niezwykły chaos, centrum jest źle skomunikowane i prawie nigdzie nie ma chodników, co oznacza, że trzeba iść ulicą, co naprawdę nie jest przyjemne. I w przeciwieństwie do Kernataki - stanu, którego jest stolicą – jest naprawdę męczące. A my lubimy spokój i chyba mniejsze miasta.

Dochodzi północ. Pokój mamy cichy i czysty. Moskitiera jest w dobrym stanie, uchyliłem więc okno, żeby wymienić powietrze. Niestety noc jest gorąca i chłód na jaki liczyłem, okazał się niespełnionym marzeniem. Na szczęście jest sucho, bo w klimacie wilgotnym upał jeszcze bardziej daje się we znaki, no i komary mają pole do popisu. Chociaż tu też. Zaraz po przekroczeniu progów pokoju, ugryzły mnie cztery – Kota tylko jeden. Sprawców nie znaleźliśmy, więc nie jesteśmy pewni, czy to były komary – tak czy inaczej smarujemy się lokalnymi maściami o mdłym zapachu. W tym rejonie ryzyko malarii jest nieco wyższe – staramy się, jak możemy, kierując się jednak zasadą „co ma wisieć, nie utonie”.

Serdeczności!

wtorek, 17 marca 2015

Wakacje - dzień 119 i 120

Bangalore to trzecie co do wielkości miasto w Indiach, zamieszkane przez blisko 9-milionów ludzi. Zostało założone w XVI-wieku, było częścią sułtanatu Bijapuru - dawnego, muzułmańskiego księstwa. Pod koniec XVIII-wieku, na 90-lat weszło pod panowanie Brytyjczyków, którzy przekazali z kolei władzę - maharadży Mysore. Po II wojnie światowej, stało się integralną częścią Indii.
Miasto położone jest wysoko, bo blisko 900 metrów n.p.m., dzięki czemu panuje tu łagodny klimat przez cały rok. W tej chwili temperatura jest niezmienna i w dzień wynosi plus 28-30 stopni Celsjusza, spadając w nocy do 20. 
Mieszkańcy posługują się językiem kannada, jednak większość zna angielski. Hinduski nie jest tu słyszany - widoczna jest chęć utrzymania odrębności kulturowej. W 2006 roku zmieniono nazwę miejscowości i w lokalnym języku (oficjalna nazwa) brzmi ona Bengaḷūru.

Przyjechaliśmy tu przedwczoraj, drugą klasą osobową z Mysore. Podróż była na tyle krótka, że ledwo zdążyłem napisać krótki felieton. Z łatwością odnaleźliśmy nasz hotel i po zrzuceniu rzeczy ruszyliśmy do centrum, które niestety całe jest w remoncie. Miasto jest jednym z najszybciej rozwijających się aglomeracji na świecie. W przeszłości znane było z licznych, pięknych parków, teraz nazywane jest indyjską Doliną Krzemową - rozkwita tu bowiem przemysł informatyczny i techniczny. Szybko odkryliśmy, że to również miasto rozpusty, gdy raz po raz wchodziliśmy przypadkiem do lokalnych burdeli, wywołując zachwyt na twarzach prostytutek i alfonsów.

Na rozpustę takiego rodzaju nie mięliśmy ochoty, choć okazało się, że dziewczynki i chłopcy oferują dosłownie wszystko, dodatkowo po promocyjnych cenach, haszysz i narkotyki można dostać na każdym rogu, a o inne - tak zwane "podziemne przyjemności" - można zapytać każdego kierowcy, który podwiezie pod wskazany adres z pocałowaniem ręki, nogi lub innej części ciała - bardzo tu wszystko elastyczne.

Poszliśmy do kina, na film o robocie Chappie, który po aktywowaniu "ludzkich odczuć", wpada pod kontrolę kryminalistów. Wychowują go na "cool gangstera" i w "zabawny" sposób napadają na ludzi. Szczerze mówiąc nie widziałem w tym, jak i w następnym - obejrzanym dzisiaj - filmie niczego śmiesznego. Focus z Willem Smithem w roli głównej, pokazuje przygody gangu, z sukcesem okradającego ludzi. Kryminaliści pokazani są w takim świetle, że nie da się ich nie lubić, zaś umiejętności złodziejskie przedstawione są tak, że każdy ma ochotę kraść i być super bohaterem nowych czasów! Straszny jest kierunek w którym zmierza świat - potem dziwimy się, że ludzie robią sobie takie, a nie inne rzeczy.

Nie chciało nam się zwiedzać. Hinduskie świątynie są nudne na dłuższą metę, bo wyglądają tak samo. Dodatkowo turyści z zachodu nie są wpuszczani do pewnych miejsc, co jest irytujące. Dlatego poszliśmy do lokalnych "mordowni" na piwo. W knajpach nie ma tu kobiet - te siedzą w domu - chłopy bawią się w swoim towarzystwie. Jedyne osoby w sukienkach to transwestyci, których w Indiach dużo. Trzecia płeć jest tu zjawiskiem normalnym i tolerowanym.

Kot po kilku piwach - z tyłu "panie", które koniecznie chciały nas poznać.

Musieliśmy więc rozmawiać, odpowiadać na te same pytania, znosić czułe spojrzenia "trzecich" i zwyczajne "męskie" poklepywania. Ale przynajmniej piwo było zimne i dobre - to z "kija" nalewane jest tutaj do dzbanków - wypiliśmy 6-litrów.
Wcześniej byliśmy w Starbucksie na dobrej kawie a kolację zjedliśmy w McDonaldzie, co zdarzyło nam się po raz pierwszy od wielu lat. Jednak chwilowy powrót do bliższej i znanej nam rzeczywistości, dobrze nam zrobił.

Indyjska Ameryka.
Do hotelu wróciliśmy taksówką... Oj tak. Przekroczyliśmy budżet po raz kolejny. Różnice cenowe pomiędzy światem zwyczajnym a tym, zamkniętym za szklanymi drzwiami z klimatyzacją, są ogromne. Za kawę w szklaneczce płaci się 10 rupii, w papierowym kubku z amerykańskiej korporacji - 320 rupii. I tak dalej.

Ale jedno mnie zastanawia i wczoraj o tym rozmawialiśmy. Tu w Indiach, pomijając wioski, ludzie żywią się w restauracjach. Mało kto gotuje. Znaczna większość mieszkańców może pozwolić sobie na kawę i posiłki poza domem. Knajpy są pełne ludzi, w godzinach szczytu czas oczekiwania na posiłek jest długi; czasami trzeba stać w kolejce. Dlaczego w Polsce tak nie jest? Podobno Europa jest bogatsza - przestaję rozumieć to co próbują wmówić nam w mediach.

Jakoś nie widać tu biedy, o której powszechnie się mówi. Owszem w małych miejscowościach i szczególnie w wioskach ludzie żyją w domkach z gliny - nie odbieram jednak tego jako biedy. Ilość głodujących i żebrzących na ulicach jest taka sama jak w Europie. Jeśli Indie wyrobią w sobie inteligencję emocjonalną i bardziej skoncentrują się na potrzebach jednostki, być może będzie tu przyszły raj na ziemi. Wszak "fortuna kołem się toczy" i wszystko się ciągle zmienia.

Serdeczności :)

niedziela, 15 marca 2015

Wakacje - dzień 116,117 i 118

Mysore jest jednym z najpiękniejszych i najczystszych indyjskich miast, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Mieszka tu około miliona mieszkańców; ludzie są tu gościnni, ceny niskie a ulice i ogrody zadbane. Zaczynamy żałować, że przyjechaliśmy tu tylko na trzy dni, bowiem pobyt - mimo, że rozpoczęty w piątek trzynastego - okazał się wyjątkowo udany.

Dzisiaj udaliśmy się do miejsca, które Marcin odkrył przypadkiem w internecie. Mało znana Świątynia Namdroling, wydawała nam się obiektem niezwykle ciekawym, na żywo jednak przeszła nasze oczekiwania. 
Założona przez Jego Świętobliwość - Pema Norbu Rinpoche - zaraz po tym jak przyjechał z Tybetu do Indii z garstką mnichów, rozrosła się do niebywałych rozmiarów, będąc dzisiaj domem dla pięciu tysięcy duchownych. Byliśmy zachwyceni! Oto nasze pierwsze wrażenia:



Kompleks świątynny jest niezwykle rozbudowany. Przyzwyczajeni do małych i przytulnych budynków ze skrzypiącą od starości podłogą, pojedynczych stup i zgrzytających modlitewnych młynków, czuliśmy się tak jak ludzie z prowincji, którzy po raz pierwszy znaleźli się w Nowym Jorku. Było to jednocześnie podniecające i przerażające.
- To jak buddyjska hurtownia - powiedziałem. Kot tylko przytaknął.
Całość okolona jest murem, na którym umieszczone są podłużne, srebrne młynki modlitewne. W kilku miejscach znajdują się też wielkie młyny, w których poruszenie trzeba włożyć wiele siły. Udało się - z radością wykonywaliśmy wszelkie "religijne ćwiczenia".
Kręcąc modlitewnymi młynami.
Po drodze spotkaliśmy wielu Tybetańczyków, wykonujących różne praktyki religijne - wyglądali tak, jakby się gdzieś bardzo spieszyli - widzieliśmy też młodych mnichów, wylegujących się na trawie, czytających książki pod palmami lub grających w piłkę. Jeden z napastników w szacie, miał na sobie maskę Spidermana... staliśmy i śmialiśmy się głośno.
Spiderman w akcji.
I dalej kręciliśmy młynkami...
Jedna z wielu stup widoczna zza srebrnych młynków.
A później chodziliśmy wokół stup. Ze względu na ich ilość, okrążaliśmy każdą, tylko trzykrotnie.
Rząd stup.
Następnie zwiedzaliśmy kolejne gompy, podziwialiśmy olbrzymie posągi buddów i powtarzaliśmy mantry.
Dziedziniec główny. Złota świątynia widoczna w oddali.
Przebywanie w świętych miejscach powoduje, że każdy atom otaczającej nas przestrzeni wydaje się cudem i błogosławieństwem. Świat upodabnia się do snu i wszystko staje się możliwe. To wspaniałe uczucie! Myślę, że długotrwałe przebywanie w Indiach spowodowało, że wiele się w nas zmieniło. Ja na przykład, nawet gdy się złoszczę, nie odczuwam nienawiści. Marcin - choć nie leży to w jego naturze - częściej się uśmiecha. Obaj złagodnieliśmy i myślę, że jesteśmy bardzo szczęśliwi. Bo to ostatnie nie zależy od wydarzeń, tylko od tego, co mamy w umyśle. Będąc w raju, można czuć przygnębienie - można też umierać w poczuciu szczęścia i spełnienia.
I jeszcze jedno - chyba najważniejsze - myślę, że zaakceptowaliśmy siebie takimi, jacy jesteśmy i zrozumieliśmy, że nie musimy już niczego przed nikim udawać i niczego udowadniać.
Danse macabre - "buddyjskie memento mori".
Późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu. Kot ogląda film, a ja pisze notatkę, starając się ignorować wrzaski płynące z ekranu; niestety mimochodem spoglądam na ekran, zawieszając się nad laptopem.

Dwa wcześniejsze dni spędziliśmy na łonie natury, odwiedzając ogród zoologiczny i botaniczne  ogrody. Zoo w Mysore jest ogromne i utrzymane w idealnym porządku. Zwierzęta mają duże terytoria, są czyste i dobrze karmione. To miła odmiana.
Śliczny :)
Zoo w Mysore zostało otworzone dla publiczności w 1902 roku. Wtedy zajmowało znacznie mniejszą powierzchnię. W chwili obecnej, na przestrzeni 64-hektarów, zamieszkuje ponad 1300-zwierząt. Egzotycznych i niezwykle pięknych.
Gaury.
Spędziliśmy tam cały dzień, chłodząc się od czasu do czasu napojami i lodami na patyku, z których najlepsze były pistacjowe z kokosem. Pycha!
Czekoladowe z migdałami, też były dobre :)
Dni płyną tutaj na słodkim lenistwie. Ale chyba takie powinny być wakacje - czyż nie?









czwartek, 12 marca 2015

Wakacje - dzień 113, 114 i 115



Słońce wschodzi kilka minut po siódmej. W naszym ciemnym pokoju, noc nie pozwala wkraść się promieniom słońca tak łatwo. Nie lubię mroku, jednak dzięki maleńkim oknom, klimatyzacja szybko obniża temperaturę i co najważniejsze, nie ma komarów.

Śpimy długo. Wstajemy o dziesiątej. Upały na dłuższą metę rozleniwiają i męczą. Często nie chce wychodzić się nam z pokoju, bo po drugiej stronie drzwi, czeka na nas fala gorąca, która uderza z całą mocą bez ostrzeżenia. Przechodzimy przez duszny korytarz, mijamy sennego recepcjonistę, który nigdy nikogo nie pozdrawia i schodzimy po schodach, wprost na ruchliwą ulicę. Tam właśnie zaczyna się piekło – słońce topi asfalt i parzy skórę, która natychmiast, jakby w obronie przed spopieleniem wytwarza malutkie krople potu. W taki właśnie sposób człowiek jest mokry w ciągu kilku sekund. Ten stan trwa do zachodu słońca. Wieczory są nieco chłodniejsze, choć temperatura nie spada poniżej 30-stopni o żadnej porze dnia, czy nocy.

Wczoraj pojechaliśmy do Narodowego Parku. Znaleźliśmy go bez przeszkód, bo mapa google, działa jak do tej pory bez zarzutu. Od czasu, gdy w Varanasi odkryliśmy, że aplikacja działa bez internetu, korzystamy z niej codziennie.
Gdy znaleźliśmy się na miejscu, kupiliśmy bilety i weszliśmy na teren ogrodu, który okazał się czymś w rodzaju zoo dla dzieci. Mapa jednak pokazywała ogromny obszar zieleni, a miejsce do którego trafiliśmy było wielkości mniej więcej dwóch boisk piłkarskich. Zdziwieni zapytaliśmy strażnika, co stało się z resztą ogrodu i z jego gestów wywnioskowaliśmy, że potrzebujemy zezwolenia, by zobaczyć więcej – A więc istnieje „więcej” – powiedziałem uradowany.

Zostaliśmy skierowani do niebieskiego budynku, w którym siedziała miła pani, znająca być może 10-słów po angielsku. Zrozumieliśmy, że kierownik wyszedł i nie wiadomo kiedy wróci. Bez niego zezwolenie nie było możliwe do uzyskania. Poprosiła nas, abyśmy usiedli na ławce i poczekali. Zrobiliśmy tak jak kazała i po chwili odkryliśmy najdziwniejszego ptaka, jakiego kiedykolwiek widzieliśmy. Wysoki na półtora metra, stojący na dwóch wybitnie masywnych nogach, z czarnymi piórami przypominającymi włosy, twardym czubem na głowie i błękitną grdyką, wpatrywał się w nas złośliwymi, bursztynowymi oczami, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył białego człowieka. Patrzyliśmy tak na siebie w milczeniu, przez kilka minut.

Kazuar hełmiasty

W końcu kobieta z biura zawołała nas i powiedziała, że powinniśmy udać się do biura głównego, mieszczącego się na terenie już zakazanym. Długo przekonywaliśmy strażnika, żeby nas przepuścił. Zrobił to w końcu z bardzo nieszczęśliwą miną. A gdy weszliśmy na teren zarządu, zaczął się istny cyrk. Przybiegli strażnicy, pracownicy biurowi i ciekawscy robotnicy. Jedni kazali nam wychodzić, inni pytali co my tuta robimy i czy mamy zezwolenie, jeszcze inni robili słynne „ho ho ho” głowami, które my też już opanowaliśmy. I tak kręcąc głowami, wyjaśniliśmy z trudem, że znajdujemy się „tu i teraz” właśnie po zezwolenie.
Zaprowadzono nas do pokoju, gdzie księgi pięły się pod sufit. Za biurkiem siedział pan z wąsem, za drugim karzeł, do złudzenia przypominający goblina z Banku Gringotta (oczywiście z ulicy Pokątnej). Wąsaty przemówił pierwszy.
- Musicie napisać list z prośbą o wejście na teren ogrodu – rzekł takim głosem, jakby ktoś go gniótł, wyciskając powietrze. Podał nam kartkę i długopis.
- Ale co mam napisać? – zapytałem nieźle już rozbawiony. Marcin machał dłońmi chroniąc mnie przed komarami.
- Z... (powiedział wąsacz)
- Z? – zapytałem.
- Tak „z” powiedział - napisałem „z” (czyli from, bo rozmawialiśmy rzecz jasna po angielsku) i postawiłem dwukropek – teraz napisz nazwę kraju i adres. Napisz wasze imiona i gdzie się zatrzymaliście w Indiach – wykonałem polecenie, czekając na dalsze instrukcje – A teraz pisz – powiedział, poprawiając wąs – Szanowna Pani, bardzo uprzejmie proszę o życzliwe przychylenie się do prośby wejścia na teren parku narodowego.
- Czy to wszystko? – zapytałem, nie mogąc powstrzymać śmiechu – wąsaty mlasnął i powiedział znów wyciskanym głosem – nie! Teraz napisz ile was jest. Dwie osoby. No i po co?
- Turystycznie – wtrącił Marcin
- No to napisz „powód turystyczny”. A teraz się podpiszcie. Obaj! – wziął kartkę, podszedł do kopiarki, wykonując trzy odbitki, jedną położyła na swoim biurku, drugą dał karłowi a trzecią nam. Oryginał pozostał w maszynie – teraz wróćcie do biura po stempel.
Nie kryliśmy śmiechu. Uroczyście eskortowani opuściliśmy zastrzeżony teren i wróciliśmy do pani, machając ptakowi, który już się nami nie interesował. Kobieta przedstawiła nas innemu człowiekowi, z jeszcze większym wąsem, a ten wyprowadził nas z budynku i zaprezentował największemu wąsaczowi na świecie. Jego wąsy były imponujące i bardzo żałuję, że nie odważyłem się zrobić zdjęcia! Może dlatego, że miał szklane oko i nie był zbyt sympatyczny. W końcu on, siedząc na ławce i paląc fajkę zadecydował, że pójdziemy z panem na rowerze. Przywitał się z nami uroczyście i zaprowadził do bramy, opowiadając o ogrodzie. Okazało się, że nikt tam nie chodzi a my nie wiedząc zrobiliśmy niezłą zadymę stawiając wszystkich w stan alarmu. Park rozciąga się na przestrzeni 270 hektarów, jest chroniony i żyją na nim unikalne żaby, węże (jadowite) i małe ssaki, takie jak szakale, łanie, sarny i jelenie. Wręczył nam książkę i przedstawił żołnierza, z którym weszliśmy na teren zakazany. Mundurowy tez był wąsaty, choć zarost jego był zwyczajnych rozmiarów i w zasadzie nie był niczym nadzwyczajnym.
Z naszym "mało" wąsatym przewodnikiem.
Chodziliśmy za nim przez trzy godziny po bezludnych terenach. Skradaliśmy się obserwując pijące wodę szakale, sarny i wlokące się przez wysuszone łąki żółwie. W końcu, byliśmy tak przegrzani, spragnieni i zmordowani, że zaczęliśmy błagać o powrót. A on nie rozumiał ani słowa i zadowolony oprowadzał nas po niezbadanej puszczy.
Wróciliśmy zaraz przed zamknięciem. Musieliśmy jeszcze tylko napisać list z podziękowaniami, na szczęście używając formy dowolnej, wpisaliśmy się w księgę pamiątkową, pożegnaliśmy z kilkunastoma oficerami, strażnikami i pracownikami biurowymi i w końcu prawie uciekliśmy na zewnątrz. Indyjska rzeczywistość jest czasami tak zabawna, że  sama w sobie stanowi turystyczną atrakcję.

Dzisiaj spaliśmy do dziewiątej. Obudziłem się po prawie bezsennej nocy, całkiem wypoczęty. Marcin „dociągał cyca” przez kolejną godzinę, po dziesięciu godzinach snu. Miałem dość sporo do roboty, usiadłem więc na łóżku otwierając laptopa.
Nie była to miła praca. Wczoraj wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Sytuacja wydała mi się tak irracjonalna, że czułem się widz w kinie. Mimo całego dramatyzmu zdarzeń, śmialiśmy się z Marcinem, nie wierząc, że dzieje się to naprawdę.

W I A D O M O Ś C I     S P O Z A     W A K A C J I 

Muszę wrócić do przeszłości. Jakiś czas temu założyłem portal poetycki. Ułożyłem regulamin, stworzyłem zasady, zakupiłem stosowne oprogramowanie i zwróciłem się do informatyka z prośbą o stworzenie strony, według moich wytycznych. Następnie przez rok dobierałem ekipę, która ciągle żarła się między sobą, powodując mniejsze i większe dramaty. W końcu zmęczony tym wszystkim postanowiłem zamknąć portal. Okazało się jednak, że są osoby chętne publikować na nim swoje wiersze. Uczyniłem więc moją bliską przyjaciółkę – Alinę Kuberską – administratorem głównym i poprosiłem, żeby – skoro chce – kierowała portalem. Warunki były trzy. Nie mogła odebrać mi prawa do własności (pozbawić mnie konta, na którym miałem dostęp do zarządzania portalem) , nie mogła dopuścić osób, które wspólnie dla dobra tego miejsca wyrzuciliśmy i po trzecie portal nie mógł być przekazany osobie trzeciej. Po kilku miesiącach zobaczyłem, że poziom wierszy spada i że tworzy się kolejne towarzystwo wzajemnej adoracji. Nie chciałem płacić za utrzymanie tego miejsca, wydałem bowiem na niego majątek. Ustaliliśmy, że Alina opłaci serwer i wykupi domenę, bo właśnie z powodu poziomu ogólnego nie chciałem firmować portalu domeną, pod którą się podpisuję. Dalej jednak obowiązywały zasady, choć zgodziłem się, żeby Alina robiła wszystko to co uważa za stosowne; zgodziłem się również na powrót niektórych osób, choć zupełnie prywatnie dziwiłem się, czemu nowa administratorka zaprasza osoby, z którymi żyła jak „pies z kotem”. Poprosiłem też naszego informatyka, żeby załatwiał wszystko z Aliną i przepisał na nią zarówno serwer, jak niezbędne uprawnienia. Dla mnie przyjaźń oznacza zaufanie bez granic. W życiu nie pomyślałem, że mogę zostać zdradzony.

I nagle odkryłem, że pozbawiono mnie uprawnień, skasowano zapasowe konto, a na portalu buszują ludzie, których miało nie być. Zadzwoniłem do Aliny i zupełnie szczerze pogadałem, pytając o co chodzi. Ja nigdy nie kłamię – dlatego i tym razem byłem szczery. Alina zgodziła się wrócić mi uprawnienia, twierdząc, że "zostały usunięte przez pomyłkę" i tak sprawa została załatwiona. Ja spałem spokojnie a Alina rozpoczęła krucjatę przeciwko mnie i portalowi. Nie chciała bowiem przywrócić mi uprawnień. Napisała, że to ona zapłaciła za serwer i domenę (co jest zgodne z prawdą). Zupełnie pominęła dziesięciokrotnie wyższe moje wydatki. Przekazanie portalu uznała za darowiznę i zamiast dialogu ze mną zaczęła kopać doły. Kilka osób o podwójnym licu doniosło mi o wielu rzeczach. Otrzymałem kopie plików z „pod”, oraz urywki rozmów od osób – Judaszy, którzy mnie zdradzali z Aliną, a ją ze mną. Brzydzę się  takimi pluskwami, teraz jednak były pomocne. Dowiedziałem się, że w oczach przyjaciółki jestem jak gówno, że nie chce mnie teraz ruszać. Byłem tez „gnojem”, „oszustem” i „złodziejem”. Sytuacja tak dalece poleciała w irracjonalizm, że zaczęła mnie bawić. Kolejna dobra znajoma - Tamara - osoba której właśnie wydawałem tomik, radziła, żeby "poczekać i tak mnie załatwić, żebym już nie miał możliwości odwetu". Następnie zaczęła mnie unikać i pisać, że została "OSZUKANA".  Słodkie, słodkie – mówię wam. Kto jak kto, ale Tamara już w ogóle nie ma nic wspólnego z całą tą sytuacją. Może tylko to, że najprawdopodobniej usunęła moje konto, uniemożliwiając mi wejście na portal - to się akurat wyjaśni - nie ma znaczenia. Jeśli to zrobiła, poniesie konsekwencje i pewnie uzna to za oszustwo :).

A potem te biedne kobiety zaczęły kasować wiersze i ostentacyjnie odchodzić z portalu. Alina napisała pożegnanie, pod którym reszta administracji, oblewała mnie pomyjami, twierdząc, że skoro „dałem” – to nie powinienem „odbierać”. Oczywiście treść i emocjonalność wypowiedzi była znacznie ciekawsza. Nie skasowałem tego, więc można się zapoznać z treścią.
Mariola Niebrzegowska - ta co ma wysokie ciśnienie i "nie może się denerwować" :), chociaż może dwa razy w życiu ze mną rozmawiała, zaczęła wypisywać o mnie niesamowite rzeczy. Dostałem kopię tych wpisów na pocztę i wysłałem prywatną wiadomość do Marioli, że jak nie skończy mnie oczerniać, zacznę się bronić. Szkoda mi jednak kobiety, bo sama doprowadzi się do choroby. Ale to już jej sprawa.

Nikt nie zwrócił uwagi, że portal jest kulą u mojej nogi i wcale go nie chcę. Jeśli cala administracja odejdzie, będzie musiał być usunięty, bo nie mam na niego czasu. Ja tylko poprosiłem Alinę o przywrócenie mi uprawnień administratora, których nigdy nie powinienem utracić. Wszak zupełnie za darmo i w najwyższym zaufaniu dałem jej, bez zastanowienia wszystko, dodatkowo wspierałem, wydawałem tomiki po kosztach, zapraszałem do Londynu, za darmo gościłem i organizowałem spotkania literackie. Alina też wydawała mi się pomocna, udostępniła mi konto, nigdy mnie nie oszukała – pod względem finansowych rozliczeń, była dokładna. W końcu to księgowa.
Dlatego zupełnie nie rozumiałem tego co zrobiła i czemu z taką zawziętością kopała pode mną doły, zamiast odebrać jeden z 20 telefonów i zwyczajnie pogadać. 
Naprawdę - to jedyna rzecz, która wprawiła mnie w głębokie zdumienie - zamiast porozmawiać jak zwykle i nawet się zdrowo pokłócić, wolała zrobić cyrk, usunąć swoje konto, napisać masę listów oczerniających mnie tylko dlatego, że chciałem przywrócenia uprawnień. Widziałem w swoim życiu różne rzeczy natomiast takiego "nakręcenia się" i lawiny histerii nie. W rezultacie było to zabawne.

Kot z otwartymi ustami słuchał przesłanym nam na e-mail „rewelacji”, z niedowierzaniem kręcąc głową, w końcu obaj zaczęliśmy się z tego śmiać.
- Chuj z tym – krzyknąłem w końcu – przecież to nie ma żadnego znaczenia. Skoro tak się stało, to nie straciłem przyjaciół. Oni nigdy nimi nie byli. To raczej powód do radości. Jestem osobą o zauważalnej, silnej osobowości - zawsze będę wpadał w takie wiry. Niech się babki pozagryzają i niech taplają się w błocie do woli. W końcu to ta sama grupa ludzi, ten sam syf, który ostatnio krzyczał na Jolę, robiąc z niej kokoś kim nie jest, to ta sama grupa, która wyleciała z portalu za sianie fermentu.

Wywaliłem to wszystko ze znajomych; napisałem tylko kilka wiadomości do Tamar, że książki są gotowe i że musimy ustalić szczegóły wysyłki. Niestety Tamara nie odpowiedziała na żaden e-mail, tak więc wszystko zostało wstrzymane. Teraz pewnie będę winien i temu, że nie otrzyma książek w terminie. Zabezpieczyłem się jednak i napisałem oficjalną prośbę o kontakt, ponieważ do wczoraj miałem możliwość kontaktu telefonicznego. Teraz go nie mam i wszystko będzie opóźnione - nie moja wina. Bez kontaktu książki zalegną w magazynie. To już naprawdę nie moja wina :)

Potem, gdy irytacja przerodziła się w rozbawienie, ogarnął nas śmiech. Pojechaliśmy na plażę i spacerowaliśmy blisko wody. W szumie fal, po raz milion ósmy wyznaliśmy sobie miłość i wolnym krokiem wróciliśmy do hotelu. Skończyliśmy się pakować, pogadaliśmy z moją mamą, poszliśmy do restauracji na pyszny obiad i wezwaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na dworzec.
Pociąg był podstawiony. Marcin przygotował nam łóżka, a ja wyszedłem po chrupki i napoje. Teraz Kot śpi a ja piszę notatkę, słuchając polskich piosenek. I cieszę się, że jestem tu. I chyba wiem, co miała na myśli Margherita – nasza koleżanka po piórze – mówiąc, że można całe życie być pod kloszem. „Po co spod niego bez potrzeby wychodzić”? – zwykła mówić. Masz rację Małgosiu. Nie ma sensu. Tak jak powiedziałaś kiedyś o mnie - powiem o Tobie. Trzeba cię poznać, zrozumieć i wtedy już tylko uwielbiać :).
I miałaś rację Bożeno-Heleno. Wiele racji a ja nie słuchałem. Chyba zacznę korzystać w Twojej intuicji :)

Dziękuję wszystkim czytającym za obecność. Fajnie, że z nami jesteście.

PS. Mysore jest piękne. Przywitał nas delikatny chłodny wiatr i przepiękny wschód słońca, zapowiadający śliczny dzień.