Słońce wschodzi kilka minut po
siódmej. W naszym ciemnym pokoju, noc nie pozwala wkraść się promieniom słońca
tak łatwo. Nie lubię mroku, jednak dzięki maleńkim oknom, klimatyzacja szybko
obniża temperaturę i co najważniejsze, nie ma komarów.
Śpimy długo. Wstajemy o
dziesiątej. Upały na dłuższą metę rozleniwiają i męczą. Często nie chce
wychodzić się nam z pokoju, bo po drugiej stronie drzwi, czeka na nas fala
gorąca, która uderza z całą mocą bez ostrzeżenia. Przechodzimy przez duszny
korytarz, mijamy sennego recepcjonistę, który nigdy nikogo nie pozdrawia i
schodzimy po schodach, wprost na ruchliwą ulicę. Tam właśnie zaczyna się piekło
– słońce topi asfalt i parzy skórę, która natychmiast, jakby w obronie przed
spopieleniem wytwarza malutkie krople potu. W taki właśnie sposób człowiek jest
mokry w ciągu kilku sekund. Ten stan trwa do zachodu słońca. Wieczory są nieco
chłodniejsze, choć temperatura nie spada poniżej 30-stopni o żadnej porze dnia,
czy nocy.
Wczoraj pojechaliśmy do
Narodowego Parku. Znaleźliśmy go bez przeszkód, bo mapa google, działa jak do
tej pory bez zarzutu. Od czasu, gdy w Varanasi odkryliśmy, że aplikacja działa
bez internetu, korzystamy z niej codziennie.
Gdy znaleźliśmy się na miejscu,
kupiliśmy bilety i weszliśmy na teren ogrodu, który okazał się czymś w rodzaju
zoo dla dzieci. Mapa jednak pokazywała ogromny obszar zieleni, a miejsce do
którego trafiliśmy było wielkości mniej więcej dwóch boisk piłkarskich.
Zdziwieni zapytaliśmy strażnika, co stało się z resztą ogrodu i z jego gestów
wywnioskowaliśmy, że potrzebujemy zezwolenia, by zobaczyć więcej – A więc
istnieje „więcej” – powiedziałem uradowany.
Zostaliśmy skierowani do
niebieskiego budynku, w którym siedziała miła pani, znająca być może 10-słów po
angielsku. Zrozumieliśmy, że kierownik wyszedł i nie wiadomo kiedy wróci. Bez
niego zezwolenie nie było możliwe do uzyskania. Poprosiła nas, abyśmy usiedli
na ławce i poczekali. Zrobiliśmy tak jak kazała i po chwili odkryliśmy
najdziwniejszego ptaka, jakiego kiedykolwiek widzieliśmy. Wysoki na półtora
metra, stojący na dwóch wybitnie masywnych nogach, z czarnymi piórami
przypominającymi włosy, twardym czubem na głowie i błękitną grdyką, wpatrywał
się w nas złośliwymi, bursztynowymi oczami, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył
białego człowieka. Patrzyliśmy tak na siebie w milczeniu, przez kilka minut.
|
Kazuar hełmiasty |
W
końcu kobieta z biura zawołała nas i powiedziała, że powinniśmy udać się do
biura głównego, mieszczącego się na terenie już zakazanym. Długo
przekonywaliśmy strażnika, żeby nas przepuścił. Zrobił to w końcu z bardzo
nieszczęśliwą miną. A gdy weszliśmy na teren zarządu, zaczął się istny cyrk.
Przybiegli strażnicy, pracownicy biurowi i ciekawscy robotnicy. Jedni kazali
nam wychodzić, inni pytali co my tuta robimy i czy mamy zezwolenie, jeszcze inni
robili słynne
„ho ho ho” głowami, które my też już opanowaliśmy. I tak kręcąc
głowami, wyjaśniliśmy z trudem, że znajdujemy się „tu i teraz” właśnie po
zezwolenie.
Zaprowadzono nas do pokoju, gdzie
księgi pięły się pod sufit. Za biurkiem siedział pan z wąsem, za drugim karzeł,
do złudzenia przypominający goblina z Banku Gringotta (oczywiście z ulicy
Pokątnej). Wąsaty przemówił pierwszy.
- Musicie napisać list z prośbą o
wejście na teren ogrodu – rzekł takim głosem, jakby ktoś go gniótł, wyciskając
powietrze. Podał nam kartkę i długopis.
- Ale co mam napisać? – zapytałem
nieźle już rozbawiony. Marcin machał dłońmi chroniąc mnie przed komarami.
- Z... (powiedział wąsacz)
- Z? – zapytałem.
- Tak „z” powiedział - napisałem
„z” (czyli from, bo rozmawialiśmy rzecz jasna po angielsku) i postawiłem
dwukropek – teraz napisz nazwę kraju i adres. Napisz wasze imiona i gdzie się
zatrzymaliście w Indiach – wykonałem polecenie, czekając na dalsze instrukcje –
A teraz pisz – powiedział, poprawiając wąs – Szanowna Pani, bardzo uprzejmie
proszę o życzliwe przychylenie się do prośby wejścia na teren parku narodowego.
- Czy to wszystko? – zapytałem,
nie mogąc powstrzymać śmiechu – wąsaty mlasnął i powiedział znów wyciskanym
głosem – nie! Teraz napisz ile was jest. Dwie osoby. No i po co?
- Turystycznie – wtrącił Marcin
- No to napisz „powód
turystyczny”. A teraz się podpiszcie. Obaj! – wziął kartkę, podszedł do
kopiarki, wykonując trzy odbitki, jedną położyła na swoim biurku, drugą dał
karłowi a trzecią nam. Oryginał pozostał w maszynie – teraz wróćcie do biura po
stempel.
Nie kryliśmy śmiechu. Uroczyście
eskortowani opuściliśmy zastrzeżony teren i wróciliśmy do pani, machając
ptakowi, który już się nami nie interesował. Kobieta przedstawiła nas innemu
człowiekowi, z jeszcze większym wąsem, a ten wyprowadził nas z budynku i
zaprezentował największemu wąsaczowi na świecie. Jego wąsy były imponujące i
bardzo żałuję, że nie odważyłem się zrobić zdjęcia! Może dlatego, że miał
szklane oko i nie był zbyt sympatyczny. W końcu on, siedząc na ławce i paląc
fajkę zadecydował, że pójdziemy z panem na rowerze. Przywitał się z nami
uroczyście i zaprowadził do bramy, opowiadając o ogrodzie. Okazało się, że nikt
tam nie chodzi a my nie wiedząc zrobiliśmy niezłą zadymę stawiając wszystkich w
stan alarmu. Park rozciąga się na przestrzeni 270 hektarów, jest chroniony i
żyją na nim unikalne żaby, węże (jadowite) i małe ssaki, takie jak szakale,
łanie, sarny i jelenie. Wręczył nam książkę i przedstawił żołnierza, z którym
weszliśmy na teren zakazany. Mundurowy tez był wąsaty, choć zarost jego był
zwyczajnych rozmiarów i w zasadzie nie był niczym nadzwyczajnym.
|
Z naszym "mało" wąsatym przewodnikiem. |
Chodziliśmy za nim przez trzy
godziny po bezludnych terenach. Skradaliśmy się obserwując pijące wodę szakale,
sarny i wlokące się przez wysuszone łąki żółwie. W końcu, byliśmy tak
przegrzani, spragnieni i zmordowani, że zaczęliśmy błagać o powrót. A on nie
rozumiał ani słowa i zadowolony oprowadzał nas po niezbadanej puszczy.
Wróciliśmy zaraz przed
zamknięciem. Musieliśmy jeszcze tylko napisać list z podziękowaniami, na
szczęście używając formy dowolnej, wpisaliśmy się w księgę pamiątkową,
pożegnaliśmy z kilkunastoma oficerami, strażnikami i pracownikami biurowymi i w
końcu prawie uciekliśmy na zewnątrz. Indyjska rzeczywistość jest czasami tak
zabawna, że sama w sobie stanowi
turystyczną atrakcję.
Dzisiaj spaliśmy do dziewiątej. Obudziłem
się po prawie bezsennej nocy, całkiem wypoczęty. Marcin „dociągał cyca” przez
kolejną godzinę, po dziesięciu godzinach snu. Miałem dość sporo do roboty,
usiadłem więc na łóżku otwierając laptopa.
Nie była to miła praca. Wczoraj
wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Sytuacja wydała mi się
tak irracjonalna, że czułem się widz w kinie. Mimo całego dramatyzmu zdarzeń,
śmialiśmy się z Marcinem, nie wierząc, że dzieje się to naprawdę.
W I A D O M O Ś C I S P O Z A W A K A C J I
Muszę wrócić do przeszłości.
Jakiś czas temu założyłem portal poetycki. Ułożyłem regulamin, stworzyłem
zasady, zakupiłem stosowne oprogramowanie i zwróciłem się do informatyka z
prośbą o stworzenie strony, według moich wytycznych. Następnie przez rok
dobierałem ekipę, która ciągle żarła się między sobą, powodując mniejsze i
większe dramaty. W końcu zmęczony tym wszystkim postanowiłem zamknąć portal.
Okazało się jednak, że są osoby chętne publikować na nim swoje wiersze.
Uczyniłem więc moją bliską przyjaciółkę – Alinę Kuberską – administratorem
głównym i poprosiłem, żeby – skoro chce – kierowała portalem. Warunki były
trzy. Nie mogła odebrać mi prawa do własności (pozbawić mnie konta, na którym
miałem dostęp do zarządzania portalem) , nie mogła dopuścić osób, które
wspólnie dla dobra tego miejsca wyrzuciliśmy i po trzecie portal nie mógł być
przekazany osobie trzeciej. Po kilku miesiącach zobaczyłem, że poziom wierszy
spada i że tworzy się kolejne towarzystwo wzajemnej adoracji. Nie chciałem
płacić za utrzymanie tego miejsca, wydałem bowiem na niego majątek.
Ustaliliśmy, że Alina opłaci serwer i wykupi domenę, bo właśnie z powodu
poziomu ogólnego nie chciałem firmować portalu domeną, pod którą się podpisuję.
Dalej jednak obowiązywały zasady, choć zgodziłem się, żeby Alina robiła
wszystko to co uważa za stosowne; zgodziłem się również na powrót niektórych
osób, choć zupełnie prywatnie dziwiłem się, czemu nowa administratorka zaprasza
osoby, z którymi żyła jak „pies z kotem”. Poprosiłem też naszego informatyka,
żeby załatwiał wszystko z Aliną i przepisał na nią zarówno serwer, jak
niezbędne uprawnienia. Dla mnie przyjaźń oznacza zaufanie bez granic. W życiu
nie pomyślałem, że mogę zostać zdradzony.
I nagle odkryłem, że pozbawiono
mnie uprawnień, skasowano zapasowe konto, a na portalu buszują ludzie, których
miało nie być. Zadzwoniłem do Aliny i zupełnie szczerze pogadałem, pytając o co
chodzi. Ja nigdy nie kłamię – dlatego i tym razem byłem szczery. Alina zgodziła
się wrócić mi uprawnienia, twierdząc, że "zostały usunięte przez pomyłkę" i tak
sprawa została załatwiona. Ja spałem spokojnie a Alina rozpoczęła krucjatę
przeciwko mnie i portalowi. Nie chciała bowiem przywrócić mi uprawnień.
Napisała, że to ona zapłaciła za serwer i domenę (co jest zgodne z prawdą).
Zupełnie pominęła dziesięciokrotnie wyższe moje wydatki. Przekazanie portalu
uznała za darowiznę i zamiast dialogu ze mną zaczęła kopać doły. Kilka osób o
podwójnym licu doniosło mi o wielu rzeczach. Otrzymałem kopie plików z „pod”,
oraz urywki rozmów od osób – Judaszy, którzy mnie zdradzali z Aliną, a ją ze
mną. Brzydzę się takimi pluskwami, teraz
jednak były pomocne. Dowiedziałem się, że w oczach przyjaciółki jestem jak
gówno, że nie chce mnie teraz ruszać. Byłem tez „gnojem”, „oszustem” i
„złodziejem”. Sytuacja tak dalece poleciała w irracjonalizm, że zaczęła mnie
bawić. Kolejna dobra znajoma - Tamara - osoba której właśnie wydawałem tomik,
radziła, żeby "poczekać i tak mnie załatwić, żebym już nie miał możliwości
odwetu". Następnie zaczęła mnie unikać i pisać, że została "OSZUKANA". Słodkie, słodkie – mówię wam. Kto jak kto, ale Tamara już w ogóle nie ma nic wspólnego z całą tą sytuacją. Może tylko to, że najprawdopodobniej usunęła moje konto, uniemożliwiając mi wejście na portal - to się akurat wyjaśni - nie ma znaczenia. Jeśli to zrobiła, poniesie konsekwencje i pewnie uzna to za oszustwo :).
A potem te biedne kobiety zaczęły
kasować wiersze i ostentacyjnie odchodzić z portalu. Alina napisała pożegnanie,
pod którym reszta administracji, oblewała mnie pomyjami, twierdząc, że skoro
„dałem” – to nie powinienem „odbierać”. Oczywiście treść i emocjonalność wypowiedzi
była znacznie ciekawsza. Nie skasowałem tego, więc można się zapoznać z
treścią.
Mariola Niebrzegowska - ta co ma wysokie ciśnienie i "nie może się denerwować" :), chociaż może dwa razy w życiu ze mną rozmawiała, zaczęła wypisywać o mnie niesamowite rzeczy. Dostałem kopię tych wpisów na pocztę i wysłałem prywatną wiadomość do Marioli, że jak nie skończy mnie oczerniać, zacznę się bronić. Szkoda mi jednak kobiety, bo sama doprowadzi się do choroby. Ale to już jej sprawa.
Nikt nie zwrócił uwagi, że
portal jest kulą u mojej nogi i wcale go nie chcę. Jeśli cala administracja
odejdzie, będzie musiał być usunięty, bo nie mam na niego czasu. Ja tylko
poprosiłem Alinę o przywrócenie mi uprawnień administratora, których nigdy nie
powinienem utracić. Wszak zupełnie za darmo i w najwyższym zaufaniu dałem jej,
bez zastanowienia wszystko, dodatkowo wspierałem, wydawałem tomiki po kosztach,
zapraszałem do Londynu, za darmo gościłem i organizowałem spotkania literackie.
Alina też wydawała mi się pomocna, udostępniła mi konto, nigdy mnie nie
oszukała – pod względem finansowych rozliczeń, była dokładna. W końcu to
księgowa.
Dlatego zupełnie nie rozumiałem
tego co zrobiła i czemu z taką zawziętością kopała pode mną doły, zamiast
odebrać jeden z 20 telefonów i zwyczajnie pogadać.
Naprawdę - to jedyna rzecz, która wprawiła mnie w głębokie zdumienie - zamiast porozmawiać jak zwykle i nawet się zdrowo pokłócić, wolała zrobić cyrk, usunąć swoje konto, napisać masę listów oczerniających mnie tylko dlatego, że chciałem przywrócenia uprawnień. Widziałem w swoim życiu różne rzeczy natomiast takiego "nakręcenia się" i lawiny histerii nie. W rezultacie było to zabawne.
Kot z otwartymi ustami słuchał przesłanym
nam na e-mail „rewelacji”, z niedowierzaniem kręcąc głową, w końcu obaj
zaczęliśmy się z tego śmiać.
- Chuj z tym – krzyknąłem w końcu
– przecież to nie ma żadnego znaczenia. Skoro tak się stało, to nie straciłem
przyjaciół. Oni nigdy nimi nie byli. To raczej powód do radości. Jestem osobą o
zauważalnej, silnej osobowości - zawsze będę wpadał w takie wiry. Niech się babki
pozagryzają i niech taplają się w błocie do woli. W końcu to ta sama grupa ludzi, ten sam syf, który ostatnio krzyczał na Jolę, robiąc z niej kokoś kim nie jest, to ta sama grupa, która wyleciała z portalu za sianie fermentu.
Wywaliłem to wszystko ze znajomych; napisałem tylko kilka wiadomości do Tamar, że książki są gotowe i że musimy ustalić szczegóły wysyłki. Niestety Tamara nie odpowiedziała na żaden e-mail, tak więc wszystko zostało wstrzymane. Teraz pewnie będę winien i temu, że nie otrzyma książek w terminie. Zabezpieczyłem się jednak i napisałem oficjalną prośbę o kontakt, ponieważ do wczoraj miałem możliwość kontaktu telefonicznego. Teraz go nie mam i wszystko będzie opóźnione - nie moja wina. Bez kontaktu książki zalegną w magazynie. To już naprawdę nie moja wina :)
Potem, gdy irytacja przerodziła się w rozbawienie, ogarnął nas śmiech.
Pojechaliśmy na plażę i spacerowaliśmy blisko wody. W szumie fal, po raz milion
ósmy wyznaliśmy sobie miłość i wolnym krokiem wróciliśmy do hotelu. Skończyliśmy
się pakować, pogadaliśmy z moją mamą, poszliśmy do restauracji na pyszny obiad
i wezwaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na dworzec.
Pociąg był podstawiony. Marcin
przygotował nam łóżka, a ja wyszedłem po chrupki i napoje. Teraz Kot śpi a ja
piszę notatkę, słuchając polskich piosenek. I cieszę się, że jestem tu. I chyba
wiem, co miała na myśli Margherita – nasza koleżanka po piórze – mówiąc, że
można całe życie być pod kloszem. „Po co spod niego bez potrzeby wychodzić”? –
zwykła mówić. Masz rację Małgosiu. Nie ma sensu. Tak jak powiedziałaś kiedyś o mnie - powiem o Tobie. Trzeba cię poznać, zrozumieć i wtedy już tylko uwielbiać :).
I miałaś rację Bożeno-Heleno. Wiele racji a ja nie słuchałem. Chyba zacznę korzystać w Twojej intuicji :)
Dziękuję wszystkim czytającym za
obecność. Fajnie, że z nami jesteście.
PS. Mysore jest piękne. Przywitał nas delikatny chłodny wiatr i przepiękny wschód słońca, zapowiadający śliczny dzień.