Zmieniliśmy klimat, porę roku,
czas, florę bakteryjną i styl życia. Jest wiosna, temperatura oscyluje wokół
osiemnastu stopni, ptaki śpiewają (zwłaszcza papugi), drzewa kwitną a trawa
zielenieje. Żonkile rażą oczy jaskrawym, żółtym odcieniem kwiatów, a krokusy nieśmiało wypełniają niebieską i
fioletową poświatą wolną przestrzeń. Jest pięknie, a świeże powietrze pachnie
życiem.
Obudziliśmy się o szóstej i
pobiegliśmy do łazienki. Tara (7-letnia dziewczynka, córka naszej przyjaciółki
Anety) jeszcze spała, dlatego chodziliśmy na palcach udając, że nas nie ma. Gdy
dziecię wstaje, cały dom jest pełen wesołego krzyku, pisków i wszelakich
dźwięków; w przestrzeni pojawiają się nowe wyzwania, pada tysiąc różnych pytań,
a nieprzewidziane sytuacje powstają spontanicznie, jedna po drugiej. Już
wczoraj stwierdziliśmy, że z całą pewnością rzeczą cudowną jest posiadanie
dzieci, jednak nas to nie kręci. Jestem pozbawiony jakiegokolwiek instynktu
ojcowskiego i choć obaj uwielbiamy Tarę, nie przekonała nas do ewentualnej adopcji.
Po czułym pożegnaniu pobiegliśmy
na autobus, jadący na stację King's Cross St. Pancras. Niestety poranny Londyn
jest zakorkowany, a uliczne światła, gdy widzą nadjeżdżający autobus zmienią
się na czerwone, pasażerowie wydają się nieprzytomni – wtaczają się do środka
jak zombi... wszystko to wydaje się niezwykle irytujące osobom spieszącym się
na pociąg.
Na szczęście dotarliśmy na czas,
mieliśmy nawet pięć minut na kupienie kawy i pain au chocolate, które smakiem
wprowadziły nas w rozkoszny stań niezwykłych doznań. Bosko!
Wróciliśmy 9-kwietnia, dzień po
moich urodzinach. Wylecieliśmy z New Delhi o 13:05 i po dziewięciu godzinach
strasznego lotu, wylądowaliśmy w Londynie, o godzinie 17:25. Cali w skowronkach
pojechaliśmy do Anety i spędziliśmy z nią wspólnie kilka dni. Cały czas
zachwyceni wychwalaliśmy czystość jej domu, wprawiając ją w osłupienie. Po
Indiach bowiem, normalne, europejskie mieszkania, wydają się sterylne;
dodatkowo jedzenie – wszystko czego dotykamy językiem – wywołuje u nas ekscytację.
- Dużo jesz – powiedziała Aneta,
gdy godzinę po obiedzie , na wielką bagietkę nakładałem sobie ser, szynkę,
pomidora i ogórka.
- Mam nadzieję, że szybko mi
przejdzie – odpowiedziałem z zawstydzoną miną.
W niedzielę pojechaliśmy do
magazynu, gdzie przechowujemy nasze rzeczy. Widok naszych ubrań i ciągle
wyczuwalny zapach płynu do płukania bardzo nas ucieszył. Wypchaliśmy ogromną
walizkę po brzegi i pojechaliśmy na spotkanie z Agnieszką i Dominikiem. Uraczyli
nas truskawkami i cudowną, mocną kawą. Fajnie było ich zobaczyć. A później
pojechałem na zakupy. Kot oczywiście zrzucił na mnie odpowiedzialność za jego
garderobę. Kupiłem po kilka par spodni, koszul i koszulek, jakieś buty... na
szczęście wszystko mu się spodobało. Ach, kupiłem jeszcze kapelusik dla siebie.
Tak mi przypasował, że zdejmuję go tylko do snu.
Ostatni dzień w Delhi – dzień moich
urodzin - był równie szalony. Rano musiałem jechać do ambasady po paszport,
później robiliśmy zakupy. Kupowaliśmy prezenty dla bliskich, co nie było wcale
łatwe. Dla siebie też byliśmy łaskawi. Odwiedziliśmy krawców i uszyliśmy sobie
kilka rzeczy na miarę. Marcin kupił dla siebie gustowne czarne trzewiki a ja
białe lakierki, bo jak je zobaczyłem na wystawie, nie mogłem przestać o nich
myśleć. W końcu stwierdziłem, że nie będę pytał o cenę, tylko zamknę oczy i dam
sprzedawcy kartę. Tak też zrobiłem.
Ostatnie dni w Delhi nas
zmęczyły. Kupiliśmy bilet do Nepalu, planując jechać tam w dniu moich urodzin
właśnie. Pogoda stawała się jednak nieznośna, upały uniemożliwiały spacery,
komary gryzły nie zważając ani na porę dnia, czy preparaty, które nakładaliśmy
na skórę; nasze mamy przy każdej okazji nakłaniały nas do powrotu i w końcu...
postanowiliśmy odlecieć. Myślę, że coraz częstsze problemy żołądkowe przeważyły
szalę. Jedzenie w Delhi, szczególnie w tym okresie jest naprawdę niebezpieczne.
Myślę, że pięć miesięcy w Indiach
wystarczy, żeby odpocząć i chcieć wrócić. Każdy spędzony tam dzień by pełen
niezwykłych wrażeń i nieporównywalnych z niczym innym doznań. Ostatnie dwa tygodnie
uświadomiły nam jednak, że zaczynamy popadać w rutynę, włóczyć się po tych samych
uliczkach, w poszukiwaniu czegoś innego.
Wróciliśmy z radością.
A teraz właśnie, siedząc w
pociągu, przecinamy terytorium Francji. Tu tez wiosna, choć trawa mniej zielona
i drzewa dopiero wypuszczają pąki. Zobaczymy więc wszystko od początku. Wiosna
to nasza ulubiona pora roku. Przez następny miesiąc cieszyć się nią będziemy w
różnych rejonach Polski.
Miłego dnia Ludzie :)
Miłego dnia Ludzie :)