środa, 31 grudnia 2014

Wakacje - dzien 44

Ostatni dzień roku spędziliśmy "na bogato". Wstaliśmy późno i poszliśmy do knajpy na duże śniadanie. English Breakfast, okazało się wyśmienite. Nie nasyciło jednak mojej potrzeby luksusu. Poszedłem więc do fryzjera i jednocześnie gabinetu odnowy biologicznej - chłopak mnie trochę odnowił: skrócił włosy, nałożył maseczkę, wymasował kark, plecy, dłonie i nawet zapytał, czy mam ochotę się depilować. Z tego ostatniego nie skorzystałem. Kot natomiast wysyłał życzenia i skoncentrował się na nawiązywaniu prawie zapomnianych kontaktów.
Później poszliśmy pod Mahabodi Temple i obchodząc ją dookoła, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wyrażaliśmy wiele pozytywnych życzeń. Gdy się tym dobrem z serc płynącym zmęczyliśmy, poszliśmy na deser. Bo w ogóle muszę napisać, że podczas, gdy wydawałem majątek na pielęgnację powłoki cielesnej, Marcin znalazł pieniądze na ulicy i to całkiem sporo! Z tego powodu zostałem zaproszony na ciasto czekoladowo-bananowe i kawę z pianką. Pyszna była i w ogóle poczułem się wniebowzięty.Jakby tego było mało, kupiliśmy rum (który w smaku był okropny, ale z colą jakoś dało radę go wypić), wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy imprezkę. Gadaliśmy z rodziną, wznosiliśmy toasty i słuchaliśmy muzyki, korzystając z dobrodziejstwa posiadania szybkiego internetu.
Przed północą udaliśmy się zaś pod japońską świątynię buddyjską. Spotkaliśmy tam Maksymiliana - Francuza, który przyjechał do Azji, powłóczyć się przez kilka lat. Póki co uczy w szkole, w wiosce pod Bodh Gaya. Wszyscy razem uderzyliśmy w dzwon, wykrzykując życzenia pomyślności w nadchodzącym Nowym Roku 2015. Było naprawdę fajnie.
I muszę napisać, że miniony rok był cudowny! Przeszliśmy przez niego razem w szampańskich humorach. Oby więcej takich lat przed nami wszystkimi!
23:58. Kot uderza w gong jako pierwszy.
.
23:59. W gong uderzam ja, ku uciesze naszych znajomych Hindusów. Pierwszy od prawej, to właściciel hotelu, w którym mieszkamy.


***

 Zastanawiałem się, czy roztkliwiać się nad tym, co minęło. Ale skoro zawsze podsumowuję minione lata, nie będę robił teraz wyjątku. Korzystając ze zdjęć, które mam w telefonie komórkowym, jeszcze raz przebiegnę przez wspomnienia.

STYCZEŃ
Dużo pracowaliśmy.
Napisałem kilka sensownych felietonów, wydałem rocznik poetycki "Białe Kroniki", który poszedł w świat. Kot zaś awansował i pracował tyle, że praktycznie się nie widywaliśmy.
Tak czy inaczej, czerpaliśmy z nowych zadań dużo satysfakcji.
1 stycznia 2014, 00:01. Tak zaczynaliśmy zeszły rok.
LUTY
Wakacje w Nepalu. Pod dwoma głównymi stupami robiliśmy pokłony, wyrażając życzenia szybkiego powrotu do Azji. Obaj dotykaliśmy niebios dosłownie i w przenośni.
Boudhanath Stupa w Kathmandu.
W nepalskim muzeum buddyjskim.
MARZEC
Kulturalny miesiąc. Dużo jeździliśmy w sprawach zawodowych, mając przy okazji kolejne wakacje. W końcu zmęczeni bankietami i krawatami uciekliśmy do cichej małej miejscowości z dala od ludzi, gdzie spędziliśmy marcowy urlop.
Ambasada RP w Londynie.
.
Stonehenge. Tam spędziliśmy urlop z dala od ludzi i zgiełku.
.
Belgia. Do Brukseli pojechaliśmy po nagrodę za całokształt mojej twórczości. Ale ucieszyły nas dopiero ciastka.
KWIECIEŃ
Miesiąc moich urodzin. Mało pracowaliśmy i dużo odpoczywaliśmy, spędzając wspólnie czas na Richmond i w Kew Garden. Dodatkowo szalałem na siłowni, realizując moje wygórowane postanowienia z ubiegłego roku.
"Kwiaty we włosach..."
.
Selfie z siłki... :) Os stycznia przybyło mi 15 kilo!
MAJ
Intensywnie szukałem pracy. Zapisałem się tez do szkoły i codziennie, przez cały maj chodziłem na zajęcia, ucząc się ratować życie. Było to uzupełnienie do wcześniejszych kursów. W maju zmieniliśmy też mieszkanie na większe. 
Z koleżanką z kursu, podczas wykładu.
.
W Ikei. Do nowego mieszkania kupiliśmy nowe meble i dekoracje.
CZERWIEC
Miesiąc wakacyjno - rozrywkowo - kulturalny. Pogoda w Londynie była piękna. Naliczyłem 15-imprez. Nie gardziliśmy także dyskotekami i wypadami na piwo ze znajomymi.
Ale przede wszystkim w czerwcu odbyła się promocja Antologii Niosący Słowa tom 2, którą wydano pod moją redakcją. Alek Wróbel zadbał o promocję.
"...tańce, hulanki, swawole..."
.
Z naszą przyjaciółką Aliną Kuberską, w dzień promocji naszej książki.
.
Brighton. Czerwcowe upały sprzyjały wypadom nad morze.
LIPIEC
Upalny miesiąc. Bardzo dużo pracowaliśmy; daliśmy jednak radę wyjechać na urlop, odwiedzając trzy nadmorskie kurorty. Pamiętam, że mimo słonecznych filtrów podsmażyłem sobie kark.
Angielskie plaże nie są wcale złe. A morze była ciepłe.
.
Londyńska pagoda nad Tamizą. Odkryliśmy ją podczas całodniowego spaceru wzdłuż rzeki.
SIERPIEŃ
Intensywnie szukałem pracy. Skończyłem odpowiednie kursy i co kilka dni chodziłem na rozmowy kwalifikacyjne. W Anglii, czas oczekiwania na odpowiedź w branży szpitalnej wynosi kilka miesięcy, tak więc guzik z tego wyszło.
Oprócz tego szalałem na siłowni pobijając własne rekordy szybkości i wytrzymałości. Marcin pracował tak dużo, że prawie go nie widywałem - uroki bycia managerem w UK.
Mój życiowy (póki co) rekord. 10 kilometrów w mniej niż 42 minuty.
.
Marcin odpoczywa w domu dziergając na szydełku.
WRZESIEŃ
Praca i wakacje w Polsce i Belgii.
W związku z promocją mojej książki, zaproszono nas do kilku miast w Polsce. Obowiązki połączyliśmy z relaksem, odpoczywając w sanatorium i później w Brukseli. Większość czasu w Polsce spędziliśmy z moją mamą. Mama Kota miała poważny wypadek i nie mogła dojechać. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Jeden z kilkunastu krawatowych wieczorków. Promocja książki w Warszawie.
PAŹDZIERNIK
Bardzo dużo kulturalnych wydarzeń. Ostatni krótki pobyt w Brukseli i dużo pracy. Zmieniałem tylko marynarki i biegałem po salonach, Kot pracował dużo.
Najważniejsze jednak było to, że podjęliśmy decyzję o wyjeździe. Marcin złożył wypowiedzenie, ja zacząłem zamykać wszystkie sprawy.
Pod modelem atomu w Brukseli.
.
Moje drogie: Ola i Agnieszka w Polskim Ośrodku Społeczno Kulturalnym w Londynie.
.
Pan manager Kot z psem w pracy.
LISTOPAD
Wypowiedzenie umowy mieszkania, kończenie spraw wszelkich, wyprowadzka, zamknięcie dobytku w magazynie, telefony do instytucji wszelakich i ostatnie opłaty, pożegnanie z przyjaciółmi i samolotem do Delhi!
Virgin Atlantic - dobry przewoźnik.
.
Jeden z parków w Delhi.
GRUDZIEŃ
Wakacje! Wyjazd z Delhi do Varanasi, później do Bodh Gaya, gdzie dalej jesteśmy.
Varanasi.
.
Bodh Gaya, 31 grudnia 2014. Piękny zachód słońca.
To był dobry rok. Cudowny!






















wtorek, 30 grudnia 2014

Wakacje - dzień 42 i 43

Ostatnie dwa dni spędziliśmy: medytując, chodząc wokół stupy i zajadając się smakołykami na przemian. Dużo też dyskutowaliśmy. Wydarzyło się naprawdę wiele, trudno jednak o tym pisać na blogu, bo najważniejsze sprawy dokonały się w naszych "sercach". Napiszę tylko, że ostatnio dręczyła nas (bardziej mnie) niepewność, związana z głębokim zaufaniem do Nauczycieli i niektórych zdarzeń, które miały miejsce w historii buddyzmu.
Wiele lat temu, ale za naszego życia, nastąpił poważny rozłam w Sandze. Gdy świadomie "przeszliśmy na buddyzm", reszta rzeczy wydarzyła się sama. O skandalu i rozłamie czytałem w książkach, lub słuchałem opowieści bardziej doświadczonych kolegów. Wielu z nich przesadzało i to właśnie spowodowało, że w moich snach, a potem i na jawie zagościła niepewność. Więcej napiszę w książce, która ukaże się w przyszłym roku - blog nie jest dobrym miejscem na rozliczanie się ze swoich głębokich, emocjonalnych doznań.
Najważniejsze jest to, że poczułem "to" o czym słyszałem. Niepewność ustąpiła światłu - tak najlepiej to w skrócie mogę opisać. Marcin miał tak samo. A dzisiaj w nocy, przyśnił mi się XVI Karmapa - kazał mi pisać wypracowanie. Pamiętam, że byłem bardzo szczęśliwy. Potem, w drugim śnie długo rozmawiałem z moim Nauczycielem - Ole Nydhalem. W końcu przyśnił mi się XVII Karpama - Thaje Dordże, którego spotkaliśmy "na żywo", kilka dni temu. Ach! I jeszcze śnił mi się Norbu La. Kazał mi malować thankę - to było bardzo głębokim doznaniem. Te sny rzuciły wiele światła w dawno nie odkurzane zakamarki mojego umysłu.

Wróćmy jednak na planetę Ziemia. Choć muszę powiedzieć, że gdy otwieram oczy po medytacji i widzę Mahabodi Temple, palmy, statuetki buddów i setki mnichów, zastanawiam się, czy to aby nie Dewachien (jedna z czystych krain do których umysł ma szansę trafić po śmierci). Na ziemię! Na ziemię...
odkryliśmy dobrą restaurację. Mają doskonałe ciasta. Pisałem już o tym, ale nie wspominałem, że mają świetne łazanki i pierogi z ziemniakami i serem. I naany - rodzaj chleba - są pyszne.
Łazanki z warzywami i tofu oraz naan ( w koszyku).
Naszą dietę uzupełniamy owocami z targu. Naczytaliśmy się o różnych chorobach "przenoszonych drogą owocową", odrzuciliśmy panikę, wybraliśmy drogę środka i zjadamy wszystko to, co rośnie na drzewie: banany, jabłka, mandarynki, pomarańcze i inne egzotyczne owoce, których nazw jeszcze nie znam. Strach ma wielkie oczy i zdecydowanie nie pomaga w życiu. Jeszcze większym wrogiem ludzkości jest niewiedza. Generalnie ludzie zbyt często panikują :)
Nasze kwaśne bananki - prosto z drzewa.
I w końcu spróbowałem tsampy - gruboziarnistej mąki z prażonego jęczmienia z mlekiem i miodem. Tsampa jest podstawowym pożywieniem Tybetańczyków. Potrawę przyrządza się na wiele sposobów: robi się z niej placki, kulki lub "zupki", zalewając herbatą z masłem i solą. Nie byłem aż tak odważny i wybrałem słodki wariant. Pycha! Pycha! Pycha! Będę ją jadł na śniadanie, zamiast owsianki i sucharków z dżemem.
Podczas kolacji zacząłem czytać książkę Nissoki - "Bodh Gaya its significance in the 21st century" (Windhorse Publication, Cambridge, ISBN 978-1-909314-07-8). Pochłonęła mnie na długo, przede wszystkim dlatego, że nie mam czego ostatnio czytać. Spodobało mi się wiele myśli, jakimi podzielił się z czytelnikiem. Dzisiaj myślałem o mnichach. Tutaj wielu z nich staje się "duchownym" w wieku dziecięcym, nie mając żadnego wyboru. Niektórzy chłopcy w czerwonych szatach w ogóle nie są zainteresowani Dharmą. Nie każdy mnich jest Lamą. Trzeba o tym pamiętać, oceniając buddyzm z boku.
Kilkuletni mnisi śpiewający mantrę "Om mani peme hung" pod świątynią.

Czasy się zmieniają. Ja na przykład zdziwiłem się widokiem mnichów - turystów. Ale znowu z książki dowiedziałem się, że "chłopaki" podróżują za darmo. Za datki, które otrzymują, kupują sobie iPhone'y i inne elektroniczne gadżety, o których posiadanie ich nie podejrzewałem. Przestał mnie ju dziwić widok mnicha wysyłającego swoje "selfie" na facebooka, czasami podczas medytacji. Nie oceniam tego negatywnie - po prostu byłem zdziwiony. Kota to raczej śmieszy. Ja chyba jestem bardziej purytański.
Mnisi - turyści.
Żeby być buddystą, nie trzeba być mnichem. Budda przyjmował ślubowania od dorosłych osób. Wysyłanie synów do klasztoru, kłóci się z tym, co czuję. Inna sprawą są jednostki szczególnie drogocenne, tak zwani rinpocze. Po śmierci szczególnych Nauczycieli, poszukuje się ich inkarnacji. Najczęściej zostawiają Oni listy z instrukcjami, muszą też przejść serię trudnych testów. Polecam film "Kundun" Martina Scorsese. Powinien spodobać się każdemu.
Budowa tronu.
Rinpocze zachowują się zupełnie inaczej od reszty. Są zrównoważeni, mają niezwykłe oczy i od dziecka zdają sobie sprawę kim są. Czytałem o takich rzeczach dawno temu i nie do końca w to wierzyłem. Ale przekonałem się na własne oczy - to rzeczywiście widać. Z kilkoma Lamami Rinpocze, spotkaliśmy się podczas tegorocznych wakacji. Za każdym razem było to przyjemne, o ile nie niezwykłe doznanie. Jednego razu młodzi rinpocze dosiedli się do nas, do stołu, przy obiedzie. Było śmiesznie. Rozmawialiśmy z nimi zwyczajnie, w końcu zorientowaliśmy się, że siedzimy z kimś szczególnym. Nie mogli zjeść spokojnie obiadu, bo bez przerwy ktoś do nich podchodził, prosząc o błogosławieństwo.
Stan umysłu...
Znów muszę wrócić na ziemię. Przebywanie w Bodh Gaya i długie medytacje uskrzydlają. Świat zupełnie inaczej wygląda. Problemy i zwykłe nużące sprawy, które niczym insekty gryzły nas każdego dnia, rozpuściły się sami z siebie. Trudno opisać rodzaj błogostanu, jaki tutaj odczuwamy. Może powyższe zdjęcie naprowadzi Was na właściwy kierunek.
Lampki maślane.
Idziemy na wieczorną medytację, a później, na pyszne czekoladowe ciastko z bananem.
Wszystkiego Dobrego!








niedziela, 28 grudnia 2014

Wakacje - dzień 41

Piszę bloga od czasu, kiedy stało się to możliwe. Zaczynałem - kiedy internet raczkował - od bardzo osobistych zwierzeń, nie zdając sobie sprawy, jak daleki zasięg ma wirtualny pamiętnik. Później było kilka innych - mniej lub bardziej udanych - blogów. Jeden z nich został nawet nominowany do ogólnopolskiej nagrody. Pamiętam te wszystkie emocje i fakt, jak bardzo wszystko przeżywałem. 

Piszę dalej, choć zupełnie zmieniły się moje motywy - ponieważ żyję daleko od bliskich, dzielę się emocjami, obrazami i przemyśleniami, które pojawiają się w mojej głowie. Zauważam jednak, że każdy z nas patrzy inaczej na rzeczy, które wcale nie są tak jednolite i oczywiste, jakby się wydawało. Czytam o tym w komentarzach i za każdym razem bardzo się dziwię.

Muszę jednak zaakceptować fakt, że każdy z nas widzi inny odcień tego samego koloru, dodatkowo wszyscy mamy różne upodobania i na przykład biel niektórym kojarzy się z żałobą, innym z weselem. To samo dotyczy życia, jakie prowadzę. Niektórych fascynuje, innych przeraża - mówiąc najprościej. Indie są z całą pewnością krajem, które mają nieskończona ilość barw i odcieni...
Późnym wieczorem pod stupą, rozmawialiśmy o ważnych rzeczach.
Wczoraj Marta napisała, że nie może być pięknie, skoro nie wiadomo co spotka człowieka za rogiem. Od razu przypomniał mi się znajomy, który pojechał do Szwajcarii na spokojną wycieczkę. I zginął tam w tym pięknym i bezpiecznym kraju. W domach, na miękkich poduszkach przed telewizorem, mój teść dostał rozległego zawału i zmarł od razu. Takie jest życie i trzeba to zaakceptować. Jako buddyści mamy nieco inny stosunek do śmierci i przemijania. Zagrożenia, choroby i śmierć traktujemy z przymrużeniem oka. Człowiek nigdy i nigdzie nie jest bezpieczny, jeśli przyjmuje schronienie w doczesności. Ona minie i nic po niej nie pozostanie. Pamięć po nas też zniknie jak para wodna. Wszystko jest kwestią czasu. Szczęście osiąga się dopiero wtedy, kiedy zrozumie się, że "nie jesteśmy ciałami narażonymi na starość, choroby, śmierć i utratę". Zamiast tego "posiadamy nasze ciała, a w rzeczywistości jesteśmy przejrzystą świadomością bez centrum i granic". Życie jest krótkie i życie po to, by trwać i pielęgnować to trwanie jest tak samo sensowne jak usiłowanie zatrzymania snu w momencie budzenia. Musiałem to napisać, bo długo o tym z Marcinem dzisiaj rozmawialiśmy.

Ale wróćmy do dnia dzisiejszego. Rano była mgła. W grudniu obserwowanie wschodu słońca nie jest chyba możliwe, ponieważ wszystko spowite jest mlecznymi, nieprzeniknionymi obłokami chłodnej pary wodnej. Rozrzedza się ona powoli i dopiero około godziny dziesiątej pojawia się błękitne niebo. Wtedy też robi się gorąco.

Śniadanie zjedliśmy w łóżku, słuchając Radia Zet - złote przeboje. Sucharki z dżemem ananasowym stały się naszym hitem. Chrupaliśmy jak dwa króliki, popijając smakołyki herbatą.
Poranek - krajobraz (nie) widziany z naszego okna.
Następnie Marcin poszedł na dach i rutynowy poranny spacer, ja natomiast przygotowałem się do "operacji. Ranki powstałe przy wczorajszym praniu ręcznym zaczęły się "ślimaczyć", postanowiłem więc wyciąć całą skórę wokół nich, dopuszczając do zainfekowanych części powietrze. Ta metoda wiele razy uratowała mnie przed infekcją. W kubku wygotowałem nożyczki i po sterylizacji przystąpiłem do zabiegu. Odbyło się bez niespodzianek. Teraz, wiele godzin później widzę jak wszystko zaczyna się goić. Pamiętajcie - dopuszczajcie powietrze do ran i jeśli to możliwe nie zaklejajcie plastrem trzeba jednak uważać, żeby nie zainfekować).
Zabawa w doktora. Operacja chyba się udała.
Po południu, w naszym garnku pełnym niespodziane ugotowaliśmy ziemniaki. Kartofle w Indiach są tak dobre, że można jeść je same, bez żadnych dodatków. Dzisiaj jednak w kuchni królował Kot, i zrobił zupę ziemniaczano - grzybową. Pierwszy raz coś takiego jadłem, ale było wyśmienite. Garnek jednak miał humory. Dwa razy przestał grzać, musieliśmy wkładać weń grzałkę, tak więc musimy iść do sklepu, oddać go i wymyślić jakieś inne rozwiązanie. Płytka jest zbyt ciężka. Nie wyobrażam sobie wozić jej w plecaku... Nie wiem, nie wiem. Myślimy!
Marcinowa zupka. Grzybowa z ziemniakami.
Po medytacji i obchodzeniu stupy udaliśmy się do Mahometa. To nowa i jak się okazuje bardzo popularna knajpa niedaleko Mahabodi Temple. Właśnie pękam po zbyt obfitej kolacji. Marcin śpi, pochrapując przez sen. Chyba zaraził się katarem, bo wszyscy dookoła kichali. Jutro się okaże - póki co, kazałem mu zażyć gorącą cytrynę z pseudoefedryną i paracetamolem.

Aha! Wczesnym wieczorem poszliśmy tam na kawę i ciastko. W rezultacie zjedliśmy pół brytfanki ciast: czekoladowych, biszkoptowych i w końcu o smaku pomarańczowym. Dosiadła się do nas staruszka, jak się okazało nasza sąsiadka z Anglii. Gdy przeszła na emeryturę, postanowiła wyjechać do Indii, żeby żyć godnie. I żyje już tutaj od 23-lat. Raz w roku odwiedzą ją syn i spędzają kilka tygodni w Bodh Gaya, a gdy wyjeżdża, ona podróżuje. Ma kilka miejsc w których mieszka i być może wybierzemy się jej ladami. W każdym razie mamy nową znajomą - aktywną 90-letnią, szczęśliwą podróżniczkę. Zaimponowała nam jak mało kto. Cudownie jest spotykać takich ludzi!
Kot w swoim żywiole: studiowanie menu.
Szczęście nas rozpiera. Te wakacje są przede wszystkim podróżą wgłąb siebie samych. Uczymy się życia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej i przede wszystkim poznajemy siebie nawzajem. Każda cena jest tego warta.
Dzięki, że towarzyszycie nam w tej podróży!





sobota, 27 grudnia 2014

Wakacje - dzień 40

O dwudziestej pierwszej zachciało nam się herbaty. Oczywiście skończyła się i musiałem biec do sklepu, żeby zdążyć przed zamknięciem. Pies zdziwiony moim szybkim krokiem zaczął ujadać jak szalony - w Bodh Gaya życie toczy się powoli i nikt nie biega - z tego wszystkiego potknąłem się i cudem uniknąłem wpadnięcia do rowu ze ściekami. Sytuacja ta uruchomiła wiele myśli, które doprowadziły mnie do histerycznego śmiechu, tak że mijający mnie ludzie z całą pewnością pomyśleli, że jestem szalony.

Zaśmiewałem się w duchu i na zewnątrz, wydając dźwięki podobne do kwiczenia. W końcu pozwoliłem sobie na głośne "ha ha ha" i trochę mi ulżyło. Bo przecież to wszystko jest takie zabawne... zaraz po przyjeździe coś chrupnęło mi w kolanie tak, że ledwo chodziłem. Musiałem kupić opaskę - jeszcze w sklepie zdejmowałem spodnie żeby ją założyć wzbudzając niezdrowe zainteresowanie. Sprzedawcy i klienci otoczyli mnie obserwując moje poczynania. W końc ból ustąpił - pojechaliśmy do Varanasi. W pociągu mnie przewiało tak, że chodziłem zgięty w pół, stękając jak staruszek; nawet butów zawiązać nie mogłem. Marcin maściami mnie smarował, aż dostałem odparzeń i musiałem wcierać balsam. A potem razem z nowymi znajomymi dostaliśmy sraczki stulecia, latałem do ubikacji jak szalony. Wyżarłem wszystkie węgle i inne tabletki - przeszło. Powiedziałem "dość" i kupiłem garnek za majątek jak na indyjskie warunki. No i uszko się urwało, poparzyło mnie i teraz wcieram sobie balsamy. Wymieniliśmy garnek. Kupiliśmy warzyw, owoców i nagotowaliśmy zdrowych potraw. No i tak nas rozdęło, że czujemy się jak wieloryby a pierdzenie mamy takie, że gdyby nie ogólny zapach Indii, wyrzuciliby nas z hotelu. Cóż za urocze chwile - co jedna to lepsza. Herbata to dobry pomysł :)
Pyszne ciasto pomarańczowe i całkiem niezła kawa w nowej knajpce.
Dzisiaj mieliśmy leniwy i przyjemny dzień. Wstawaliśmy powoli - etapami. Potem zrobiłem pranie ręczne i obtarłem sobie palce. Będą się ślimaczyć - nie ma wyjścia. Pranie schnie, Marcin jednak mówił, że pospadało ze sznurków, a mówiłem mu, żeby nie rozwieszał na dachu.
Wracając do poranka... nie było mgły. Słońce i upał trwał od rana. Włączyłem sobie radio Zet i słuchałem polskich kawałków, których nie znam. Pogadałem z mamą i zmieniłem stację na Capital FM. W wiadomościach mówili, że w naszej dzielnicy są korki, że zimno, że przygotowują się do sylwestra... zrobiło mi się tak jakoś tęskno... nostalgicznie... Poszedłbym na piwo ze znajomymi i zjadł sushi. A potem tu wrócił, bo jeszcze nie nasyciłem się Indiami - to była krótka chwila, która dość szybko minęła.
Poszliśmy na spacer. Marcin odkrył nową kawiarnię. Znajduje się przy bagnisku, na środku którego tonie samochód osobowy. Urocza sceneria. Ale taras niczego sobie, a ciasto rewelacyjne. Wkładając każdy kolejny kęs do us czułem jak odzyskuję siłę i dobry humor. Kawa smakowała zwyczajnie, ale z tym doskonałym deserem była "niebem w gębie".
Muzeum Archeologiczne w Bodh Gaya - z boku.
Następnie zrobiliśmy zakupy, poszliśmy do faceta sprzedającego ryż. Miał kilkadziesiąt gatunków tego surowca - każdy inny. Zgłupiałem. Nigdy nie widziałem tylu rodzajów ryżu. Wybrałem średni cenowo - smakował dobrze. Ale zanim zaczęliśmy gotować, udaliśmy się do Muzeum Archeologicznego, w którym znajdują się odnalezione w latach siedemdziesiątych XX-wieku relikwie i skarby z okresu naszego średniowiecza. Część tych znalezisk pochodzi z wnętrz stup, inne zostały przypadkowo odnalezione w roku 1973 i później 2003-2006, podczas prac archeologicznych, jakie miały tu miejsce po przypadkowym odkryciu starodawnych budowli.
Jedna z kilkunastu, antycznych figurek buddy z okresu średniowiecza.
Samo muzeum nie robi większego wrażenia. Wyglądem przypomina barak, w najlepszym razie kompleks sklepów osiedlowych. Składa się z trzech sal, z których największa jest jak szkolna sala gimnastyczna. Eksponatów jest niewiele, może koło stu - wszystkie mocno zniszczone i kiepsko opisane. Dodatkowo nie można robić zdjęć. Gości mało - pracowników dużo. Chodzili za nami uniemożliwiając dokumentowanie tego, co widzieliśmy. Dlatego udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie.
Na "ławeczce" przed muzeum.
Było gorąco. Po wyjściu z muzeum uwieczniliśmy samych siebie. Niezamierzenie ubraliśmy się tak samo, wzbudzając kolejna sensację. Patrzyli na nas tak, jakby nigdy nie widzieli podobnego zjawiska. W ich oczach widziałem rozterkę. Przeskakiwali wzrokiem z jednego na drugiego, nie wiedząc gdzie to zaszufladkować. Obserwowanie ich pomieszania było bardzo zabawne.
Wieczorny rarytas.
Wieczorem poszliśmy pod stupę. Udało mi się głęboko zanurzyć w ciszę. Dobrze mi z tym. Odpoczywam i coraz mniej rzeczy biorę osobiście. To duża korzyść, która jest "ubocznym efektem" medytacji. W nagrodę kupiliśmy sobie pyszny deser: w smaku podobny do chałwy, z wieloma dodatkami, bez konserwantów i okropieństw, po których pali zgaga. I do tego właśnie potrzebowaliśmy herbaty. Pobiegłem po nią - resztę już wiecie.
A teraz zajadamy się pysznościami, Kot czyta coś na telefonie, ja pisze notkę. I jest super. Mogę nawet stwierdzić, że nie musi być lepiej.
Dobrej nocy!





piątek, 26 grudnia 2014

Wakacje - dzień 37,38 i 39

Święta Bożego Narodzenia przeszły jak chmury na niebie, nie zostawiając po sobie żadnego znaku. W Indiach niewiele ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że w dalekich zachodnich krajach, gdzie przez wiele miesięcy pada śnieg, ktoś celebruje święto narodzin Izraelczyka, który został uznany za "Odkupiciela". My również nie udawaliśmy katolików, których nie jesteśmy. Z szacunku i może nawet trochę z sentymentu do tradycji, zadzwoniliśmy do kilku najbliższych osób i złożyliśmy im życzenia, a później poszliśmy na ciastko i kawę do najdroższej kawiarni w Bodh Gaya, pod szyldem Barista.
Nasza słodka wigilia.
Odszukaliśmy także naszą Bumbę, która jadła akurat obiad przed swoją lepianką. Pięknie podziękowała za prezent i zjadła go zamiast papki, która przed nią stała. Dziewczynka nazywa się Brandina Kumari - pokazywaliśmy ją w poprzedniej notatce. 
Spełnianie dobrych uczynków jest dobre samo w sobie; gdyby zimowe święta na tym polegały, miały by sens. Masowy mord ryb z całą pewnością ich nie ma.
Wieczorem chodziliśmy wokół świątyni, powtarzając mantry i opowiadając sobie o tradycjach, jakie panowały w naszych domach. U Marcina dzień zaczynał się wyprawą do lasu po choinkę. Ojciec i dwóch synów szło przez zasypany śniegiem las do wybranego przez dzieci drzewka, które po ścięciu wszyscy ciągnęli do domu. Ubierano ją w przeróżne świecidełka i słodycze, w końcu przyozdabiano łańcuchami, które chłopcy robili w szkole. Do kolacji zasiadano w odświętnych strojach i powoli spożywano potrawy, których zawsze było dwanaście. U mnie drzewko wyciągało się z piwnicy i ubierano w to, co było w pudłach. A kolacje były dwie. Większa u rodziców mamy, do której zasiadaliśmy około szesnastej. Przyjeżdżał brat mamy z żoną i córką, był dziadek i babcia, mój brat i rodzice. Ładunek beztroski i szczęścia był tak wielki, że do tej pory go czuję. Później autobusem jechaliśmy do Kiedrzyna, gdzie z druga babcią i rodziną ojca uczestniczyliśmy w kolejnej świątecznej wieczerzy. Tam atmosfera była inna i kolacja kończyła się imprezą i rodzinnymi śpiewami przy fortepianie.
Mahabodi Temple - 24 grudnia 2014.
W pierwszy dzień świąt spaliśmy dłużej niż mamy w zwyczaju. Dzień był mglisty i dopiero około jedenastej zrobiło się ciepło. Różnice temperatur są ogromne. Grudniowe poranki nie należą do przyjemnych - mgła otula chłodem, który przenika do kości i stawów. A może to wiek i odczucia z nim związane - nie wiem.
Gdy zrobiło się ciepło postanowiliśmy udać się do Gaya, oddalonej o 12-kilometrów do naszej wioski. Poszliśmy pod Karma Temple wypożyczyć rowery, jednak Hindus chciał nas oszukać, kilkakrotnie zawyżając cenę. Pokazałem mu środkowy palec i postanowiłem skorzystać z własnych nóg. Indie są pięknym krajem - Hindusi nie są Indiami. I o tym trzeba pamiętać nawiązując przyjaźnie. Rdzenni mieszkańcy nie w nas ludzi, tylko chodzące skarbonki. Dodatkowo głupi turyści pozwalają się "doić", czym rozbestwiają tych biednych ludzi. Rezultat jest taki, że każdy traci.Turyści płacą z roku na rok więcej, Hindusi tracą klientów i pieniądze.

Poszliśmy. Dwanaście kilometrów nie jest dużym dystansem, dodatkowo chodzenie daje wiele korzyści. Przede wszystkim idąc poznaje się metr po metrze zwiedzanego terenu, poznaje ludzi i ich ukryte przed zwykłymi turystami zwyczaje.
W drodze do Gaya.
Mijaliśmy maleńkie wioski i osady. Wszędzie panowało wielkie zamieszanie. Kobiety zajmowały się się pracami w obrębie gospodarstwa, mężczyźni pracowali w polu lub grali w karty, siedząc w kilkuosobowych grupach. Dzieci bawiły się razem, pozdrawiając nas chóralnie za każdym razem. Zaczepiani przez kierowców riksz szliśmy rozmawiając o własnych sprawach, kompletnie ignorując natrętów. Po dwóch godzinach doszliśmy do miasta.
Początkowo skierowaliśmy się do Vishnupada Mandir, najsławniejszej świątyni hinduskiej w okolicy. Niestety przy wejściu wisiała tabliczka "Hindu only". Wracając przez dziedziniec, mijając żebraków mówiliśmy "no money for Hindu - only for white people", zostawiając tych biedaków z zawiedzionymi minami. Wtedy jednak nie mieliśmy zbyt dobrych humorów. Dodatkowo Gaya okazała się brzydkim i hałaśliwym miastem. Po godzinie wędrówki przez przedmieścia tej metropolii, doszliśmy do katolickiego kościoła, mając nadzieję na wysłuchanie kolęd. Kościół stał jednak pusty. Nieliczni bezdomni spali razem z psami pod jego bramami, w środku stało też pościelone łóżko. Pewnie opiekun tego miejsca rozgościł się wewnątrz (film umieściliśmy na facebooku). Oprócz łóżka, w świątyni znajdował się bardzo skromny ołtarz z figurką Maryi i zdjęciem Matki Teresy, po prawej.
Zewnętrzna elewacja kościoła katolickiego w Gaya.
Nakręciliśmy krótki filmik dokumentujący naszą wizytę. I nagle pojawił się niski "przewodnik", który koniecznie chciał nam coś pokazać. Włączyłem kamerę, przeszliśmy przez zaniedbane zaplecze i maleńki dziedziniec, zwracając uwagę na fakt, że w maleńkiej kuchence ktoś coś gotował. Hindus machał jednak do nas i bezgłośnie prosił, żebyśmy za nimi poszli. W ten sposób trafiliśmy do uroczej szopki, którą ktoś tutaj stworzył. Niestety nie dowiedzieliśmy się, kto tutaj jest zesłany. Przypomniał mi się jednak imam z Delhi, który przez 50 ostatnich lat siedział w zniszczonym meczecie. Dałem mu wtedy 50 rupii, a on mnie pobłogosławił. Następnego ranka spuchło mi kolano i kuśtykałem przez prawie miesiąc, stękając przy każdym sprężystym ruchu.
Jedyna szopka w kościele katolickim w centrum Gaya.
Po wyjściu na hałaśliwą, pełną riksz, ciężarówek, krów, kóz, żebraków, psów, rowerzystów i zwyczajnych ludzi ulicę, spojrzeliśmy na siebie i równocześnie wymówiliśmy słowo "riksza". Doszliśmy do postoju - natychmiast rzuciło się na nas z dwudziestu kierowców. "Czterysta" - krzyczał jeden, "trzysta" drugi, piąty i dziesiąty wymieniali podobne kwoty. Stanęliśmy i głośno wymówiliśmy kwotę "sto pięćdziesiąt". Po dwóch minutach targowania, wsiedliśmy do jednego z powozów, który nas dowiózł do domu w pół godziny.  Odświeżyliśmy się i poszliśmy na świąteczny posiłek do namiotu tybetańskiego.
W tybetańskim namiocie.
Zupa kapustna jest tam wyśmienita, a pierożki momo najlepsze w całej wiosce. Szkoda tylko, że warunki sanitarne są niskie nawet jak na Indie i wiele posiłków prowadzi do jedno- lub kilkudniowego czyszczenia. W kuchni sztućce i talerze myją błotem, które zawiera wszystko, co dostępne w tym pięknym kraju.

Biegunka podróżnych spotyka co drugiego turystę, przebywającego na terenie półwyspu indochińskiego przez dłużej niż miesiąc. Czym dłużej się tu mieszka, prawdopodobieństwo jest większe. Po pierwszych tego typu doświadczeniach kupiliśmy sobie elektryczny garnek i dzisiaj po raz pierwszy ugotowaliśmy cudowną w smaku zupkę warzywną.

W "kuchni".
Na targu kupiliśmy warzywa, chleb, sucharki i trochę słodyczy. Oprócz smaku mieliśmy dużo zabawy oraz wypadek, który na szczęście skończył się małymi obrażeniami.
Garnek który kupiliśmy miał wadliwą rączkę. Marcin zagotował w nim wodę i zaraz po zrobieniu powyższego zdjęcia, chcąc wylać pierwszą wodę, wylał na mnie półtora litra wrzątku. Ręka i noga - pal licho, ale twarz! W jednej sekundzie ściągnąłem gorące ubranie i wskoczyłem pod zimną wodę, jednocześnie krzyknąłem, żeby Kot wyciągnął żelowy kompres z plecaka, który przyłożyłem do policzka. Jest lekko zaczerwieniony, ale nie będzie śladu.
Drugi gar sprawdził się doskonale. Po 40-minutach zjedliśmy pyszny obiad - taki, jaki lubimy.
Nasza kuchnia, powoli się rozrasta. Nie wiem tylko jak to przewieziemy.
Tak upłynęły nm święta, których nie obchodzimy. Dziękujemy za piękne życzenia. To miłe, że o nas pamiętacie i czasami tutaj zajrzycie. Blog piszemy z myślą o przyjaciołach i rodzinie. Każdy jest tu mile widziany - zdajemy sobie jednak sprawę, że dla nieznajomych, ten wirtualny zakątek może byc zwyczajnie nudny.
Tak czy inaczej. Wszystkim przyjaciołom, rodzinie, znajomym i gościom, życzymy wszystkiego co najlepsze. Odzywajcie się czasami :)