Święta Bożego Narodzenia przeszły jak chmury na niebie, nie zostawiając po sobie żadnego znaku. W Indiach niewiele ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że w dalekich zachodnich krajach, gdzie przez wiele miesięcy pada śnieg, ktoś celebruje święto narodzin Izraelczyka, który został uznany za "Odkupiciela". My również nie udawaliśmy katolików, których nie jesteśmy. Z szacunku i może nawet trochę z sentymentu do tradycji, zadzwoniliśmy do kilku najbliższych osób i złożyliśmy im życzenia, a później poszliśmy na ciastko i kawę do najdroższej kawiarni w Bodh Gaya, pod szyldem Barista.
Nasza słodka wigilia. |
Spełnianie dobrych uczynków jest dobre samo w sobie; gdyby zimowe święta na tym polegały, miały by sens. Masowy mord ryb z całą pewnością ich nie ma.
Wieczorem chodziliśmy wokół świątyni, powtarzając mantry i opowiadając sobie o tradycjach, jakie panowały w naszych domach. U Marcina dzień zaczynał się wyprawą do lasu po choinkę. Ojciec i dwóch synów szło przez zasypany śniegiem las do wybranego przez dzieci drzewka, które po ścięciu wszyscy ciągnęli do domu. Ubierano ją w przeróżne świecidełka i słodycze, w końcu przyozdabiano łańcuchami, które chłopcy robili w szkole. Do kolacji zasiadano w odświętnych strojach i powoli spożywano potrawy, których zawsze było dwanaście. U mnie drzewko wyciągało się z piwnicy i ubierano w to, co było w pudłach. A kolacje były dwie. Większa u rodziców mamy, do której zasiadaliśmy około szesnastej. Przyjeżdżał brat mamy z żoną i córką, był dziadek i babcia, mój brat i rodzice. Ładunek beztroski i szczęścia był tak wielki, że do tej pory go czuję. Później autobusem jechaliśmy do Kiedrzyna, gdzie z druga babcią i rodziną ojca uczestniczyliśmy w kolejnej świątecznej wieczerzy. Tam atmosfera była inna i kolacja kończyła się imprezą i rodzinnymi śpiewami przy fortepianie.
Mahabodi Temple - 24 grudnia 2014. |
Gdy zrobiło się ciepło postanowiliśmy udać się do Gaya, oddalonej o 12-kilometrów do naszej wioski. Poszliśmy pod Karma Temple wypożyczyć rowery, jednak Hindus chciał nas oszukać, kilkakrotnie zawyżając cenę. Pokazałem mu środkowy palec i postanowiłem skorzystać z własnych nóg. Indie są pięknym krajem - Hindusi nie są Indiami. I o tym trzeba pamiętać nawiązując przyjaźnie. Rdzenni mieszkańcy nie w nas ludzi, tylko chodzące skarbonki. Dodatkowo głupi turyści pozwalają się "doić", czym rozbestwiają tych biednych ludzi. Rezultat jest taki, że każdy traci.Turyści płacą z roku na rok więcej, Hindusi tracą klientów i pieniądze.
Poszliśmy. Dwanaście kilometrów nie jest dużym dystansem, dodatkowo chodzenie daje wiele korzyści. Przede wszystkim idąc poznaje się metr po metrze zwiedzanego terenu, poznaje ludzi i ich ukryte przed zwykłymi turystami zwyczaje.
W drodze do Gaya. |
Początkowo skierowaliśmy się do Vishnupada Mandir, najsławniejszej świątyni hinduskiej w okolicy. Niestety przy wejściu wisiała tabliczka "Hindu only". Wracając przez dziedziniec, mijając żebraków mówiliśmy "no money for Hindu - only for white people", zostawiając tych biedaków z zawiedzionymi minami. Wtedy jednak nie mieliśmy zbyt dobrych humorów. Dodatkowo Gaya okazała się brzydkim i hałaśliwym miastem. Po godzinie wędrówki przez przedmieścia tej metropolii, doszliśmy do katolickiego kościoła, mając nadzieję na wysłuchanie kolęd. Kościół stał jednak pusty. Nieliczni bezdomni spali razem z psami pod jego bramami, w środku stało też pościelone łóżko. Pewnie opiekun tego miejsca rozgościł się wewnątrz (film umieściliśmy na facebooku). Oprócz łóżka, w świątyni znajdował się bardzo skromny ołtarz z figurką Maryi i zdjęciem Matki Teresy, po prawej.
Zewnętrzna elewacja kościoła katolickiego w Gaya. |
Jedyna szopka w kościele katolickim w centrum Gaya. |
W tybetańskim namiocie. |
Biegunka podróżnych spotyka co drugiego turystę, przebywającego na terenie półwyspu indochińskiego przez dłużej niż miesiąc. Czym dłużej się tu mieszka, prawdopodobieństwo jest większe. Po pierwszych tego typu doświadczeniach kupiliśmy sobie elektryczny garnek i dzisiaj po raz pierwszy ugotowaliśmy cudowną w smaku zupkę warzywną.
W "kuchni". |
Garnek który kupiliśmy miał wadliwą rączkę. Marcin zagotował w nim wodę i zaraz po zrobieniu powyższego zdjęcia, chcąc wylać pierwszą wodę, wylał na mnie półtora litra wrzątku. Ręka i noga - pal licho, ale twarz! W jednej sekundzie ściągnąłem gorące ubranie i wskoczyłem pod zimną wodę, jednocześnie krzyknąłem, żeby Kot wyciągnął żelowy kompres z plecaka, który przyłożyłem do policzka. Jest lekko zaczerwieniony, ale nie będzie śladu.
Drugi gar sprawdził się doskonale. Po 40-minutach zjedliśmy pyszny obiad - taki, jaki lubimy.
Nasza kuchnia, powoli się rozrasta. Nie wiem tylko jak to przewieziemy. |
Tak czy inaczej. Wszystkim przyjaciołom, rodzinie, znajomym i gościom, życzymy wszystkiego co najlepsze. Odzywajcie się czasami :)