piątek, 26 grudnia 2014

Wakacje - dzień 37,38 i 39

Święta Bożego Narodzenia przeszły jak chmury na niebie, nie zostawiając po sobie żadnego znaku. W Indiach niewiele ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że w dalekich zachodnich krajach, gdzie przez wiele miesięcy pada śnieg, ktoś celebruje święto narodzin Izraelczyka, który został uznany za "Odkupiciela". My również nie udawaliśmy katolików, których nie jesteśmy. Z szacunku i może nawet trochę z sentymentu do tradycji, zadzwoniliśmy do kilku najbliższych osób i złożyliśmy im życzenia, a później poszliśmy na ciastko i kawę do najdroższej kawiarni w Bodh Gaya, pod szyldem Barista.
Nasza słodka wigilia.
Odszukaliśmy także naszą Bumbę, która jadła akurat obiad przed swoją lepianką. Pięknie podziękowała za prezent i zjadła go zamiast papki, która przed nią stała. Dziewczynka nazywa się Brandina Kumari - pokazywaliśmy ją w poprzedniej notatce. 
Spełnianie dobrych uczynków jest dobre samo w sobie; gdyby zimowe święta na tym polegały, miały by sens. Masowy mord ryb z całą pewnością ich nie ma.
Wieczorem chodziliśmy wokół świątyni, powtarzając mantry i opowiadając sobie o tradycjach, jakie panowały w naszych domach. U Marcina dzień zaczynał się wyprawą do lasu po choinkę. Ojciec i dwóch synów szło przez zasypany śniegiem las do wybranego przez dzieci drzewka, które po ścięciu wszyscy ciągnęli do domu. Ubierano ją w przeróżne świecidełka i słodycze, w końcu przyozdabiano łańcuchami, które chłopcy robili w szkole. Do kolacji zasiadano w odświętnych strojach i powoli spożywano potrawy, których zawsze było dwanaście. U mnie drzewko wyciągało się z piwnicy i ubierano w to, co było w pudłach. A kolacje były dwie. Większa u rodziców mamy, do której zasiadaliśmy około szesnastej. Przyjeżdżał brat mamy z żoną i córką, był dziadek i babcia, mój brat i rodzice. Ładunek beztroski i szczęścia był tak wielki, że do tej pory go czuję. Później autobusem jechaliśmy do Kiedrzyna, gdzie z druga babcią i rodziną ojca uczestniczyliśmy w kolejnej świątecznej wieczerzy. Tam atmosfera była inna i kolacja kończyła się imprezą i rodzinnymi śpiewami przy fortepianie.
Mahabodi Temple - 24 grudnia 2014.
W pierwszy dzień świąt spaliśmy dłużej niż mamy w zwyczaju. Dzień był mglisty i dopiero około jedenastej zrobiło się ciepło. Różnice temperatur są ogromne. Grudniowe poranki nie należą do przyjemnych - mgła otula chłodem, który przenika do kości i stawów. A może to wiek i odczucia z nim związane - nie wiem.
Gdy zrobiło się ciepło postanowiliśmy udać się do Gaya, oddalonej o 12-kilometrów do naszej wioski. Poszliśmy pod Karma Temple wypożyczyć rowery, jednak Hindus chciał nas oszukać, kilkakrotnie zawyżając cenę. Pokazałem mu środkowy palec i postanowiłem skorzystać z własnych nóg. Indie są pięknym krajem - Hindusi nie są Indiami. I o tym trzeba pamiętać nawiązując przyjaźnie. Rdzenni mieszkańcy nie w nas ludzi, tylko chodzące skarbonki. Dodatkowo głupi turyści pozwalają się "doić", czym rozbestwiają tych biednych ludzi. Rezultat jest taki, że każdy traci.Turyści płacą z roku na rok więcej, Hindusi tracą klientów i pieniądze.

Poszliśmy. Dwanaście kilometrów nie jest dużym dystansem, dodatkowo chodzenie daje wiele korzyści. Przede wszystkim idąc poznaje się metr po metrze zwiedzanego terenu, poznaje ludzi i ich ukryte przed zwykłymi turystami zwyczaje.
W drodze do Gaya.
Mijaliśmy maleńkie wioski i osady. Wszędzie panowało wielkie zamieszanie. Kobiety zajmowały się się pracami w obrębie gospodarstwa, mężczyźni pracowali w polu lub grali w karty, siedząc w kilkuosobowych grupach. Dzieci bawiły się razem, pozdrawiając nas chóralnie za każdym razem. Zaczepiani przez kierowców riksz szliśmy rozmawiając o własnych sprawach, kompletnie ignorując natrętów. Po dwóch godzinach doszliśmy do miasta.
Początkowo skierowaliśmy się do Vishnupada Mandir, najsławniejszej świątyni hinduskiej w okolicy. Niestety przy wejściu wisiała tabliczka "Hindu only". Wracając przez dziedziniec, mijając żebraków mówiliśmy "no money for Hindu - only for white people", zostawiając tych biedaków z zawiedzionymi minami. Wtedy jednak nie mieliśmy zbyt dobrych humorów. Dodatkowo Gaya okazała się brzydkim i hałaśliwym miastem. Po godzinie wędrówki przez przedmieścia tej metropolii, doszliśmy do katolickiego kościoła, mając nadzieję na wysłuchanie kolęd. Kościół stał jednak pusty. Nieliczni bezdomni spali razem z psami pod jego bramami, w środku stało też pościelone łóżko. Pewnie opiekun tego miejsca rozgościł się wewnątrz (film umieściliśmy na facebooku). Oprócz łóżka, w świątyni znajdował się bardzo skromny ołtarz z figurką Maryi i zdjęciem Matki Teresy, po prawej.
Zewnętrzna elewacja kościoła katolickiego w Gaya.
Nakręciliśmy krótki filmik dokumentujący naszą wizytę. I nagle pojawił się niski "przewodnik", który koniecznie chciał nam coś pokazać. Włączyłem kamerę, przeszliśmy przez zaniedbane zaplecze i maleńki dziedziniec, zwracając uwagę na fakt, że w maleńkiej kuchence ktoś coś gotował. Hindus machał jednak do nas i bezgłośnie prosił, żebyśmy za nimi poszli. W ten sposób trafiliśmy do uroczej szopki, którą ktoś tutaj stworzył. Niestety nie dowiedzieliśmy się, kto tutaj jest zesłany. Przypomniał mi się jednak imam z Delhi, który przez 50 ostatnich lat siedział w zniszczonym meczecie. Dałem mu wtedy 50 rupii, a on mnie pobłogosławił. Następnego ranka spuchło mi kolano i kuśtykałem przez prawie miesiąc, stękając przy każdym sprężystym ruchu.
Jedyna szopka w kościele katolickim w centrum Gaya.
Po wyjściu na hałaśliwą, pełną riksz, ciężarówek, krów, kóz, żebraków, psów, rowerzystów i zwyczajnych ludzi ulicę, spojrzeliśmy na siebie i równocześnie wymówiliśmy słowo "riksza". Doszliśmy do postoju - natychmiast rzuciło się na nas z dwudziestu kierowców. "Czterysta" - krzyczał jeden, "trzysta" drugi, piąty i dziesiąty wymieniali podobne kwoty. Stanęliśmy i głośno wymówiliśmy kwotę "sto pięćdziesiąt". Po dwóch minutach targowania, wsiedliśmy do jednego z powozów, który nas dowiózł do domu w pół godziny.  Odświeżyliśmy się i poszliśmy na świąteczny posiłek do namiotu tybetańskiego.
W tybetańskim namiocie.
Zupa kapustna jest tam wyśmienita, a pierożki momo najlepsze w całej wiosce. Szkoda tylko, że warunki sanitarne są niskie nawet jak na Indie i wiele posiłków prowadzi do jedno- lub kilkudniowego czyszczenia. W kuchni sztućce i talerze myją błotem, które zawiera wszystko, co dostępne w tym pięknym kraju.

Biegunka podróżnych spotyka co drugiego turystę, przebywającego na terenie półwyspu indochińskiego przez dłużej niż miesiąc. Czym dłużej się tu mieszka, prawdopodobieństwo jest większe. Po pierwszych tego typu doświadczeniach kupiliśmy sobie elektryczny garnek i dzisiaj po raz pierwszy ugotowaliśmy cudowną w smaku zupkę warzywną.

W "kuchni".
Na targu kupiliśmy warzywa, chleb, sucharki i trochę słodyczy. Oprócz smaku mieliśmy dużo zabawy oraz wypadek, który na szczęście skończył się małymi obrażeniami.
Garnek który kupiliśmy miał wadliwą rączkę. Marcin zagotował w nim wodę i zaraz po zrobieniu powyższego zdjęcia, chcąc wylać pierwszą wodę, wylał na mnie półtora litra wrzątku. Ręka i noga - pal licho, ale twarz! W jednej sekundzie ściągnąłem gorące ubranie i wskoczyłem pod zimną wodę, jednocześnie krzyknąłem, żeby Kot wyciągnął żelowy kompres z plecaka, który przyłożyłem do policzka. Jest lekko zaczerwieniony, ale nie będzie śladu.
Drugi gar sprawdził się doskonale. Po 40-minutach zjedliśmy pyszny obiad - taki, jaki lubimy.
Nasza kuchnia, powoli się rozrasta. Nie wiem tylko jak to przewieziemy.
Tak upłynęły nm święta, których nie obchodzimy. Dziękujemy za piękne życzenia. To miłe, że o nas pamiętacie i czasami tutaj zajrzycie. Blog piszemy z myślą o przyjaciołach i rodzinie. Każdy jest tu mile widziany - zdajemy sobie jednak sprawę, że dla nieznajomych, ten wirtualny zakątek może byc zwyczajnie nudny.
Tak czy inaczej. Wszystkim przyjaciołom, rodzinie, znajomym i gościom, życzymy wszystkiego co najlepsze. Odzywajcie się czasami :)