sobota, 27 grudnia 2014

Wakacje - dzień 40

O dwudziestej pierwszej zachciało nam się herbaty. Oczywiście skończyła się i musiałem biec do sklepu, żeby zdążyć przed zamknięciem. Pies zdziwiony moim szybkim krokiem zaczął ujadać jak szalony - w Bodh Gaya życie toczy się powoli i nikt nie biega - z tego wszystkiego potknąłem się i cudem uniknąłem wpadnięcia do rowu ze ściekami. Sytuacja ta uruchomiła wiele myśli, które doprowadziły mnie do histerycznego śmiechu, tak że mijający mnie ludzie z całą pewnością pomyśleli, że jestem szalony.

Zaśmiewałem się w duchu i na zewnątrz, wydając dźwięki podobne do kwiczenia. W końcu pozwoliłem sobie na głośne "ha ha ha" i trochę mi ulżyło. Bo przecież to wszystko jest takie zabawne... zaraz po przyjeździe coś chrupnęło mi w kolanie tak, że ledwo chodziłem. Musiałem kupić opaskę - jeszcze w sklepie zdejmowałem spodnie żeby ją założyć wzbudzając niezdrowe zainteresowanie. Sprzedawcy i klienci otoczyli mnie obserwując moje poczynania. W końc ból ustąpił - pojechaliśmy do Varanasi. W pociągu mnie przewiało tak, że chodziłem zgięty w pół, stękając jak staruszek; nawet butów zawiązać nie mogłem. Marcin maściami mnie smarował, aż dostałem odparzeń i musiałem wcierać balsam. A potem razem z nowymi znajomymi dostaliśmy sraczki stulecia, latałem do ubikacji jak szalony. Wyżarłem wszystkie węgle i inne tabletki - przeszło. Powiedziałem "dość" i kupiłem garnek za majątek jak na indyjskie warunki. No i uszko się urwało, poparzyło mnie i teraz wcieram sobie balsamy. Wymieniliśmy garnek. Kupiliśmy warzyw, owoców i nagotowaliśmy zdrowych potraw. No i tak nas rozdęło, że czujemy się jak wieloryby a pierdzenie mamy takie, że gdyby nie ogólny zapach Indii, wyrzuciliby nas z hotelu. Cóż za urocze chwile - co jedna to lepsza. Herbata to dobry pomysł :)
Pyszne ciasto pomarańczowe i całkiem niezła kawa w nowej knajpce.
Dzisiaj mieliśmy leniwy i przyjemny dzień. Wstawaliśmy powoli - etapami. Potem zrobiłem pranie ręczne i obtarłem sobie palce. Będą się ślimaczyć - nie ma wyjścia. Pranie schnie, Marcin jednak mówił, że pospadało ze sznurków, a mówiłem mu, żeby nie rozwieszał na dachu.
Wracając do poranka... nie było mgły. Słońce i upał trwał od rana. Włączyłem sobie radio Zet i słuchałem polskich kawałków, których nie znam. Pogadałem z mamą i zmieniłem stację na Capital FM. W wiadomościach mówili, że w naszej dzielnicy są korki, że zimno, że przygotowują się do sylwestra... zrobiło mi się tak jakoś tęskno... nostalgicznie... Poszedłbym na piwo ze znajomymi i zjadł sushi. A potem tu wrócił, bo jeszcze nie nasyciłem się Indiami - to była krótka chwila, która dość szybko minęła.
Poszliśmy na spacer. Marcin odkrył nową kawiarnię. Znajduje się przy bagnisku, na środku którego tonie samochód osobowy. Urocza sceneria. Ale taras niczego sobie, a ciasto rewelacyjne. Wkładając każdy kolejny kęs do us czułem jak odzyskuję siłę i dobry humor. Kawa smakowała zwyczajnie, ale z tym doskonałym deserem była "niebem w gębie".
Muzeum Archeologiczne w Bodh Gaya - z boku.
Następnie zrobiliśmy zakupy, poszliśmy do faceta sprzedającego ryż. Miał kilkadziesiąt gatunków tego surowca - każdy inny. Zgłupiałem. Nigdy nie widziałem tylu rodzajów ryżu. Wybrałem średni cenowo - smakował dobrze. Ale zanim zaczęliśmy gotować, udaliśmy się do Muzeum Archeologicznego, w którym znajdują się odnalezione w latach siedemdziesiątych XX-wieku relikwie i skarby z okresu naszego średniowiecza. Część tych znalezisk pochodzi z wnętrz stup, inne zostały przypadkowo odnalezione w roku 1973 i później 2003-2006, podczas prac archeologicznych, jakie miały tu miejsce po przypadkowym odkryciu starodawnych budowli.
Jedna z kilkunastu, antycznych figurek buddy z okresu średniowiecza.
Samo muzeum nie robi większego wrażenia. Wyglądem przypomina barak, w najlepszym razie kompleks sklepów osiedlowych. Składa się z trzech sal, z których największa jest jak szkolna sala gimnastyczna. Eksponatów jest niewiele, może koło stu - wszystkie mocno zniszczone i kiepsko opisane. Dodatkowo nie można robić zdjęć. Gości mało - pracowników dużo. Chodzili za nami uniemożliwiając dokumentowanie tego, co widzieliśmy. Dlatego udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie.
Na "ławeczce" przed muzeum.
Było gorąco. Po wyjściu z muzeum uwieczniliśmy samych siebie. Niezamierzenie ubraliśmy się tak samo, wzbudzając kolejna sensację. Patrzyli na nas tak, jakby nigdy nie widzieli podobnego zjawiska. W ich oczach widziałem rozterkę. Przeskakiwali wzrokiem z jednego na drugiego, nie wiedząc gdzie to zaszufladkować. Obserwowanie ich pomieszania było bardzo zabawne.
Wieczorny rarytas.
Wieczorem poszliśmy pod stupę. Udało mi się głęboko zanurzyć w ciszę. Dobrze mi z tym. Odpoczywam i coraz mniej rzeczy biorę osobiście. To duża korzyść, która jest "ubocznym efektem" medytacji. W nagrodę kupiliśmy sobie pyszny deser: w smaku podobny do chałwy, z wieloma dodatkami, bez konserwantów i okropieństw, po których pali zgaga. I do tego właśnie potrzebowaliśmy herbaty. Pobiegłem po nią - resztę już wiecie.
A teraz zajadamy się pysznościami, Kot czyta coś na telefonie, ja pisze notkę. I jest super. Mogę nawet stwierdzić, że nie musi być lepiej.
Dobrej nocy!