poniedziałek, 11 maja 2015

Wakacje - dni 148 -174

Kochani! Nasz tymczasowy blog był czytany na wszystkich zaludnionych kontynentach, przez kilkaset osób. Dziękujemy Wam, za komentarze na blogu i na innych stronach w internecie, a także za wszystkie e-maile, które czytaliśmy, ale z powodu braku czasu pozostawiliśmy bez odpowiedzi.

A teraz nadszedł czas, by ogłosić, że blog został ukończony! bo chociaż jesteśmy nadal na wakacjach, to opuściliśmy już Indie. W wolnym czasie dodamy jeszcze kilka informacji praktycznych i postaramy się uporządkować blog, żeby był przydatny dla osób podróżujących po tej części Azji; nie będziemy już jednak dodawać wpisów prywatnych.

***
Chwilę przed wyjazdem do Nepalu, dostałem informację, że jestem laureatem tegorocznej nagrody UNESCO, którą otrzymałem za całokształt twórczości. Nagroda była dla mnie bardzo ważna, dlatego anulowaliśmy bilety do Kathmandu i na kilka dni przed potężnym trzęsieniem ziemi, wróciliśmy do Europy. 
Hotel który wynajęliśmy nie uległ zniszczeniu, podczas katastrofy, najprawdopodobniej bylibyśmy pod stupą (bo to czas naszej medytacji), która również nie runęła - więc chyba nic by nam się nie stało, niemniej wdzięczni jesteśmy losowi, że oszczędził nam widoku tak wielkiego nieszczęścia. Poszkodowanym można przecież pomagać na odległość.

Nagrodę odebrałem z rąk Aleksandra Nawrockiego:
A. Nawrocki i ja w momencie wręczania nagrody.
To był czas wielkich wzruszeń, ważnych rozmów i życiowych decyzji. Reszta nie miała większego znaczenia; a wydarzało się wiele - wypalały się stare śmieci, które zalegały w kątach podczas naszych wakacji. Ale o tym za chwilę.

W Warszawie spotkaliśmy się z kilkoma przyjaciółmi. Miłosz Manasterski, przeprowadził ze mną wywiad, Marlena Zynger ugościła nas po królewsku i również obiecała poświęcić nieco miejsca w swoim magazynie LiryDram, a nowa (i bardzo interesująca kobieca postać) koleżanka, zaprosiła nas do Krakowa, gdzie jesienią, będę miał wieczór autorski. Poza tym odwiedziłem swoją pierwszą wielką miłość, z którą spędziłem wiele miłych chwil, wspominając, wspominając, wspominając...

Stolica się zmienia... rośnie, pnie się ku niebu. Ceny takie, jak na zachodzie... Dużo ludzi narzeka. Z jednej strony to cecha narodowa, z drugiej, przy zarobku poniżej 2000 złotych (nie wspominając o kwotach mniejszych niż 1000), życie wydaje się zwyczajnie niemożliwe! 
Ludzie na ulicach mało się uśmiechają... szkoda.

Moje miasto rodzinne też się rozrasta i ładnieje. Sęk w tym, że ulice puste a w knajpach pomiędzy stołami i krzesłami wiszą pajęczyny. W kątach i zakamarkach często piszczy bieda. 
Z rodzicami (moimi) pojechaliśmy do Olsztyna. Ojciec doszedł do siebie po bardzo ciężkiej, zakończonej sukcesem operacji, a mama mimo wszystkich rzeczy jakie ją spotkają - nieźle się trzyma.
Martin z teściem - Bronisławem.
Ja z mamą w parku pod Jasną Górą.
Na pomorzu, u mojej teściowej przywitała nas również piękna pogoda. Z Częstochowy musieliśmy jechać autokarem do Koszalina, bo pociągiem - z powodu licznych remontów - bezpośrednio dojechać się nie dało.
Martin wychował się w leśniczówce. Po śmierci jego ojca, mama Basia, postanowiła tam zostać. Jedno muszę przyznać - to piękna okolica. Jednak dojazd fatalny. Najbliższy, słabo zaopatrzony sklepik znajduje się ponad 3 kilometry od domu, po większe zakupy trzeba jechać o wiele dalej. Poza tym mama mieszka sama i jest coraz starsza... Niestety nie da się przekonać i za żadne skarby nie zgadza się sprzedać leśnej posiadłości.
Martin z mamą. Rodzinny dom w tle.
W lesie spędziliśmy piękne chwile. W końcu zobaczyłem skąd pochodzi mój facet i wiele mi to dało. Poznałem wielu jego znajomych, zjadłem mnóstwo ciast i wypiłem niezliczoną ilość herbat, podawanych na szklanych podstawkach...
Jeździliśmy rowerami po lesie... bałem się kleszczy. W Polsce ciągle mówi się o kleszczach - znacznie więcej, niż w Indiach o malarii.
Rodzina Marina: mama Basia, brat Tomek z żoną Pauliną i małym Kajtkiem.
W Koszalinie odwiedziliśmy rodzonego brata Kota. Było niesłychanie miło. Piliśmy słodką wódkę i gadaliśmy prawie do rana. A potem obudził nas Kajtuś, którego mało interesowało, czy się wyspaliśmy. 

Było jeszcze wiele niezwykle miłych spotkań - nie będę jednak każdego opisywał. Wspaniałe chwile spędziliśmy z najbliższą przyjaciółką Martina - Beatą, która niecały miesiąc wcześniej stała się mamą. Po zabawnym wieczorze, podwiozła nas na dworzec i ruszyliśmy do Poznania.

Muszę skrytykować dworzec. Wybudowali mało przydatną atrapę, centrum handlowe i parking a zapomnieli o podróżnych. Po wejściu do nowoczesnego holu, trzeba drałować na dół, po schodach, przejść olbrzymi plac i dojść do starego dworca, z którego odjeżdżają pociągi. Jest to kompletnie pozbawione sensu.
 Natomiast reszta miasta jest fantastyczna! Przede wszystkim Poznań żyje! Mnóstwo ludzi włóczy się tu i tam, knajpy pełne i wszędzie jakieś atrakce. Odwiedziliśmy kilka znanych i lubianych przez nas miejsc, z których muszę wspomnieć o PoemaCafe. To fantastyczne i jedyne w swoim rodzaju miejsce prowadzą Agata i Teresa, dbając o najwyższy poziom. Polecam każdemu. 
W PoemaCafe z Teresą, przy krupniku.
Zostaliśmy jak zwykle przyjęci z wszelkimi honorami, poczęstowani szarlotką z lodami, galaretką i wieloma rodzajami wysokoprocentowych trunków. Rozanieleni wróciliśmy tamtej nocy do hotelu - po jeszcze jednym, suto zakrapianym spotkaniu, pamiętam jak kołysały się nade mną gwiazdy.
W Poznaniu odwiedziliśmy również naszą kochaną Jolę, która również przyłożyła się do budowy tłuszczu na naszych brzuchach. Nagadać się nie mogliśmy i rozstawać było trudno.

Z naszą Jolą.
Jola jest jedną z najlepszych współczesnych poetek. Jej wiersze poruszają nawet tych, którzy nie wiedzą zbyt wiele o poezji. Ma niezwykły dar trafiania do czytelnika. Jej inteligencja i sposób ubierania zjawisk w słowa, potrafią rozłożyć na łopatki - a miała co opowiadać, a my słuchaliśmy z zapartym tchem.

Kolejnego dnia pojechaliśmy znów na urocze zadupie. Nasza kolejna przyjaciółka - Marina, mieszka z mężem w willi w uroczym miejscu. Ma psa i kota, z którymi się zaprzyjaźniliśmy.
Na tarasie o poranku: ja i Leonardo.
Było naprawdę fajnie. Wypiliśmy kilkanaście piersiówek malinowej Soplicy i przegadaliśmy dzień i część nocy. Marina przypłaciła naszą wizytę szantażem, a gdy się nie poddała, usunięto ją z grona znajomych. Już teraz zdarzenia te krążą jako anegdota na salonach - osoby, które sieją tak zwane "hejty" niebawem zbiorą plon. 
Smutne, bo w głowie się nie mieści, jak ludzie mogą tak marnować swoje życie? I w ogóle, czy ktoś wyobraża sobie sytuację, żeby usuwać znajomych za to, że spotykają się z osobami, których się już nie lubi? Albo, żeby żyć bytem innych, podczas gdy samemu ma ciężkie problemy? Czy ludzie nie wiedzą, że takie rzeczy wracają? Że bagno w którym tkwią jest konsekwencją ich stanu umysłu?

Tu już nie chodzi o nas, bo po tylu latach pracy z artystami mamy - jak to Kot mówi - "wygięte". Wszystkich artystów spotyka ten sam los - powstają na ten temat nawet książki. Grupy sfrustrowanych ludzi łączą się w grupy i atakują, wypisując bzdury. Powstaje przy tym dużo smrodu, jednak przyglądając się temu na spokojnie, można zobaczyć, że zjadliwa chmura nie dochodzi do miejsca gdzie ją trolle wysyłają, tylko stoi i dusi tych, którzy ją tworzą. Po kilku rozmowach z ludźmi, doszliśmy do wniosku, że trzeba się odciąć i nawet nie czytać.

Po nieudanej próbie kradzieży mojej własności intelektualnej i po nieudanych wysiłkach skłócenia nas z wieloma osobami przez kobietę, która bywała u nas i żywiła się z naszej lodówki za darmo stwierdziłem, że inaczej będę postępował z ludźmi. Bo nie warto wpuszczać gnid pod własny dach. Stwierdziłem, że to robactwo - jak zobaczyłem, że nasza silikonowa znajoma zjednała się z ludźmi, którzy byli jej wrogami i o których mówiła straszne rzeczy; stanęli razem w błocie i zaczęli rzucać. Pomyślałem tylko, że prawo grawitacji obowiązuje wszędzie i rzucone gówno spadnie im na pyski - już spada... sami sobie zrobili krzywdę.
Piszę o tym tylko dlatego, że wymaga tego sytuacja i pisząc o wszystkim, nie można udawać, że coś się nie wydarzyło. Nie spędza nam to snu z powiek.

My tak po prostu nie potrafimy. Zupełnie poza naszym zainteresowaniem błąkają się ryki, krzyki i opinie. Przyjaciele mają zakaz informowania nas o jakichkolwiek "hejtach" skierowanych w nas. Żyjemy zgodnie z tym, co sam kiedyś napisałem "w moim ogrodzie, sam dobieram kwiaty"
Tak więc rano, gdy obudził nas Dunio, zaczęliśmy dzień w cudownym nastroju od wspaniałego śniadania, a później skorzystaliśmy z dobroci gospodarzy, którzy odwieźli nas do hotelu.
Budzik - Dunio :)
Po blisko miesięcznej wędrówce po Polsce, wróciliśmy do Warszawy. Ponieważ mieliśmy bardzo mało czasu, od razu pojechaliśmy do naszej wspaniałej Marty i jej męża, gdzie zostaliśmy przyjęci tak, jakbyśmy wrócili z głodówki i potrzebowali natychmiast uzupełnić zapasy żywności. 
Wszystko było - trudno znaleźć odpowiednie słowo - wyśmienite!

Marta i Marcin podczas ożywionej rozmowy. Na stole rarytasy Włodzimierza.
Marta jest uznaną pisarką. Jej książki czyta się z wypiekami na twarzy - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Niebawem i ja będę miał zaszczyt wydać (po raz pierwszy) jej tomik wierszy.

Nad życiem nocnym w Polsce, rozpisywać się nie będę. Prawie każdego dnia spotykaliśmy się ze znajomymi i włóczyliśmy po różnorakich klubach. Musze jednak przyznać, że nawet w stolicy nie ma wystarczającej ilości ludzi, by zapełnić lokale. Chyba wyjechali...

Od kilku dni przebywamy na terenie Niemiec.Jutro jedziemy do Belgii spotkać kilka bratnich dusz, a potem na jakiś czas wracamy do Londynu.
Wspaniałych chwil dla wszystkich naszych znajomych i przyjaciół.

I najważniejsze!

Książka z naszej podróży powinna ukazać się późną jesienią.

PS. Kolejny nasz blog - niebawem. Bez obaw :)