poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Wakacje - dni 137 - 147



Zmieniliśmy klimat, porę roku, czas, florę bakteryjną i styl życia. Jest wiosna, temperatura oscyluje wokół osiemnastu stopni, ptaki śpiewają (zwłaszcza papugi), drzewa kwitną a trawa zielenieje. Żonkile rażą oczy jaskrawym, żółtym odcieniem kwiatów, a  krokusy nieśmiało wypełniają niebieską i fioletową poświatą wolną przestrzeń. Jest pięknie, a świeże powietrze pachnie życiem.

Obudziliśmy się o szóstej i pobiegliśmy do łazienki. Tara (7-letnia dziewczynka, córka naszej przyjaciółki Anety) jeszcze spała, dlatego chodziliśmy na palcach udając, że nas nie ma. Gdy dziecię wstaje, cały dom jest pełen wesołego krzyku, pisków i wszelakich dźwięków; w przestrzeni pojawiają się nowe wyzwania, pada tysiąc różnych pytań, a nieprzewidziane sytuacje powstają spontanicznie, jedna po drugiej. Już wczoraj stwierdziliśmy, że z całą pewnością rzeczą cudowną jest posiadanie dzieci, jednak nas to nie kręci. Jestem pozbawiony jakiegokolwiek instynktu ojcowskiego i choć obaj uwielbiamy Tarę, nie przekonała nas do ewentualnej adopcji.

Po czułym pożegnaniu pobiegliśmy na autobus, jadący na stację King's Cross St. Pancras. Niestety poranny Londyn jest zakorkowany, a uliczne światła, gdy widzą nadjeżdżający autobus zmienią się na czerwone, pasażerowie wydają się nieprzytomni – wtaczają się do środka jak zombi... wszystko to wydaje się niezwykle irytujące osobom spieszącym się na pociąg.
Na szczęście dotarliśmy na czas, mieliśmy nawet pięć minut na kupienie kawy i pain au chocolate, które smakiem wprowadziły nas w rozkoszny stań niezwykłych doznań. Bosko!

Wróciliśmy 9-kwietnia, dzień po moich urodzinach. Wylecieliśmy z New Delhi o 13:05 i po dziewięciu godzinach strasznego lotu, wylądowaliśmy w Londynie, o godzinie 17:25. Cali w skowronkach pojechaliśmy do Anety i spędziliśmy z nią wspólnie kilka dni. Cały czas zachwyceni wychwalaliśmy czystość jej domu, wprawiając ją w osłupienie. Po Indiach bowiem, normalne, europejskie mieszkania, wydają się sterylne; dodatkowo jedzenie – wszystko czego dotykamy językiem – wywołuje u nas ekscytację.
- Dużo jesz – powiedziała Aneta, gdy godzinę po obiedzie , na wielką bagietkę nakładałem sobie ser, szynkę, pomidora i ogórka.
- Mam nadzieję, że szybko mi przejdzie – odpowiedziałem z zawstydzoną miną.

W niedzielę pojechaliśmy do magazynu, gdzie przechowujemy nasze rzeczy. Widok naszych ubrań i ciągle wyczuwalny zapach płynu do płukania bardzo nas ucieszył. Wypchaliśmy ogromną walizkę po brzegi i pojechaliśmy na spotkanie z Agnieszką i Dominikiem. Uraczyli nas truskawkami i cudowną, mocną kawą. Fajnie było ich zobaczyć. A później pojechałem na zakupy. Kot oczywiście zrzucił na mnie odpowiedzialność za jego garderobę. Kupiłem po kilka par spodni, koszul i koszulek, jakieś buty... na szczęście wszystko mu się spodobało. Ach, kupiłem jeszcze kapelusik dla siebie. Tak mi przypasował, że zdejmuję go tylko do snu.

Ostatni dzień w Delhi – dzień moich urodzin - był równie szalony. Rano musiałem jechać do ambasady po paszport, później robiliśmy zakupy. Kupowaliśmy prezenty dla bliskich, co nie było wcale łatwe. Dla siebie też byliśmy łaskawi. Odwiedziliśmy krawców i uszyliśmy sobie kilka rzeczy na miarę. Marcin kupił dla siebie gustowne czarne trzewiki a ja białe lakierki, bo jak je zobaczyłem na wystawie, nie mogłem przestać o nich myśleć. W końcu stwierdziłem, że nie będę pytał o cenę, tylko zamknę oczy i dam sprzedawcy kartę. Tak też zrobiłem.

Ostatnie dni w Delhi nas zmęczyły. Kupiliśmy bilet do Nepalu, planując jechać tam w dniu moich urodzin właśnie. Pogoda stawała się jednak nieznośna, upały uniemożliwiały spacery, komary gryzły nie zważając ani na porę dnia, czy preparaty, które nakładaliśmy na skórę; nasze mamy przy każdej okazji nakłaniały nas do powrotu i w końcu... postanowiliśmy odlecieć. Myślę, że coraz częstsze problemy żołądkowe przeważyły szalę. Jedzenie w Delhi, szczególnie w tym okresie jest naprawdę niebezpieczne.

Myślę, że pięć miesięcy w Indiach wystarczy, żeby odpocząć i chcieć wrócić. Każdy spędzony tam dzień by pełen niezwykłych wrażeń i nieporównywalnych z niczym innym doznań. Ostatnie dwa tygodnie uświadomiły nam jednak, że zaczynamy popadać w rutynę, włóczyć się po tych samych uliczkach, w poszukiwaniu czegoś innego.
Wróciliśmy z radością.

A teraz właśnie, siedząc w pociągu, przecinamy terytorium Francji. Tu tez wiosna, choć trawa mniej zielona i drzewa dopiero wypuszczają pąki. Zobaczymy więc wszystko od początku. Wiosna to nasza ulubiona pora roku. Przez następny miesiąc cieszyć się nią będziemy w różnych rejonach Polski.
Miłego dnia Ludzie :)