środa, 26 listopada 2014

Wakacje - dzień dziewiąty

Lubię indyjski, uliczny hałas. Budzi nas codziennie o siódmej rano. Słońce przechodzi przez szpary w oknach, ścianach i pod drzwiami, razem z pyłem, który tańczy z porannymi promieniami. Zakochaliśmy się obaj w tym powtarzalnym ciągu zdarzeń.
Pogoda jest codziennie taka sama. Dni są suche i bardzo cieple - nie ma jednak upałów nie do zniesienia. Wieczory są znacznie chłodniejsze. Zazwyczaj siadamy na tarasie i albo rozmawiamy, albo czytamy to, na co mamy ochotę. Wszystko dzieje się powoli i bez wysiłku. Robimy tylko te rzeczy, na które mamy ochotę. Czas zwolnił i dni stały się dłuższe. Indyjska minuta trwa o wiele dłużej od europejskiej.
Wstałem dzisiaj pierwszy (Marcin dostał wczoraj kataru i męczył się przez pół nocy - dzisiaj było już jednak lepiej, więc może to tylko z przegrzania). Poszliśmy po owoce do marketu i zaraz potem na śniadanie. Jajecznica była po prostu pyszna. Nie wiem co takiego jedzą hinduskie kury, ale ich jajka są naprawdę smaczne.
Po śniadaniu pojechaliśmy metrem do odległej dzielnicy, żeby zobaczyć Tuglaqabad Fort - to znaczy jego ruiny. Po wyjściu z metra, okazało się, że nikt nie ma pojęcia o czym mówimy. Trafiliśmy do industrialnej dzielnicy, gdzie pracowali niepiśmienni. Ci ludzie zazwyczaj spędzają całe życie w jednym miejscu, pracują ciężko i krótko żyją. Bardzo to przykre.
Droga którą przyszło nam iść składała się z samego kurzu i pyłu. 

Każdy krok powodował, że tumany szarych drobinek wzbijały się w powietrze, przeobrażając się w chmury. Bezdomne dzieci biegały w tą i z powrotem, po poboczu harcowały także psy i dziki: matki z młodymi. Dzików się baliśmy, bo samice były dość agresywne. Jedynie krowy - obojętne na wszystko - przeżuwały plastikowe reklamówki i wylegiwały się na rozległych śmietniskach. 

Trudna i brzydka szosa w industrialnym i chyba najbrzydszym jak do tej pory obszarze, zdawała się nie mieć końca. Słońce dawało się we znaki coraz bardziej, kurz zdążył wejść w nos i gardło - szliśmy kaszląc i kichając. Jak oni mogą tu żyć? - spytałem, nie oczekując odpowiedzi. W końcu ciężka się skończyła. Za zakrętem znajdowało się małe "miasteczko" a po drugiej stronie ulicy rozpoczynał się nowy - piękny świat. Park okalający ruiny fortu Tughlaqabad był jednym z najciekawszych miejsc jakie do tej pory widziałem. Rozciąga się on na dziesiątkach hektarów, a fauna i flora są wyjątkowo różnorodne. Nie ma tam turystów, a lokalni ludzie zajęci trudami życia nie odwiedzają takich miejsc jak parki. Spacerując samotnie pomiędzy karłowatymi drzewami odkrywaliśmy coraz to bardziej magiczne miejsca. Jednym z nich było "zaczarowane jezioro",

w którym woda stała tak nieruchomo, że wydawało się to nienaturalne. Dalej odkryliśmy zniszczony cmentarz.

Nieliczne, częściowo zapadnięte mogiły spokojnie stały pomiędzy drzewami. Panowała tam taka cisza, że aż piszczało w uszach. Dalej wchodziliśmy na coraz wyższe pagórki, aż w końcu doszliśmy do ruin fortu, wzniesionego na początku XIV wieku. Z fortem tym związana jest dość zabawna historia. Jeden z panów feudalnych widząc potencjał i piękno wzgórza, powiedział ówcześnie panującemu królowi, że powinien wznieść tam fort. Władca zażartował, że to jego rozmówca powinien wybudować fort i zostać królem, skoro uważa, że to takie proste. Tak się też stało - taki był początek dynastii Tughlaqabad.

Gdy stanęliśmy na szczycie góry i ujrzeliśmy zapierający dech widok, nie wiadomo skąd pojawiła się 6-osobowa grupka chłopaków. Po raz pierwszy poczułem się nieswojo. Zaczęli z nami rozmawiać, chwaląc telefon i buty - uśmiechając się, odeszliśmy dość szybko. Jesteśmy debilami - powiedziałem - mamy przy sobie wszystkie dokumenty i gotówkę. Poszliśmy tam, gdzie nie ma nikogo, kto mógłby nam udzielić pomocy a najbliższa droga znajduje się godzinę drogi szybkim marszem... to lekcja, z której mam zamiar wyciągnąć wnioski. Mogli nas zepchnąć z góry - nigdy nikt nie dowiedziałby się, jak złamaliśmy karki.

Droga powrotna była jednak tak ciekawa, że zapomnieliśmy o strachu i złości. Wszelkiego rodzaju zwierzęta przebiegały przed nami, zrobiliśmy kilka - moim zdaniem - fajnych zdjęć. 

Przez kolejne dwie godziny szliśmy do najbliższej stacji metra i już po zachodzie słońca dotarliśmy do naszej uroczej knajpki, w której zjedliśmy pyszną kolację.