środa, 26 listopada 2014

Wakacje - dzień ósmy

Spokojny wieczór. Siedzimy na tarasie i pijemy whiskey, która w Indiach jest w cenie butelkowanej wody. Jej smak jest mało wyrafinowany, bez głębi - po prostu zwykły, słodkawy, mocny alkohol. Gdybym nie był smakoszem tego trunku (od lat piję tylko czystą whiskey), nie zauważyłbym z pewnością żadnej różnicy. 

Dzisiaj wstaliśmy zdecydowanie za wcześnie. Dręczony snami o rachunkach do zapłacenia, obudziłem się o szóstej i zasnąć nie mogłem. Marcin także przewracał się z boku na bok - nie było więc sensu dłużej leżeć. Po krótkim prysznicu i przepierce (dzisiaj padło na Kota), zjedliśmy owocowe śniadanie z owsianymi ciasteczkami i poszliśmy na metro, aby dojechać do stacji Green Park, która nie wiedzieć czemu, rzadko wymieniana jest w turystycznych przewodnikach.

W okolicy zielonych terenów mieszkają średnio i dobrze sytuowani Hindusi. Ich domy przypominają polskie wille z bogatych wsi. Na ulicach sprzedawane są kwiaty w doniczkach i inne "przedmioty zbytku", które świadczą o stopniu zamożności mieszkańców. Tutaj mógłbym mieszkać - powiedziałem do Marcina, a On przytaknął ruchem głowy.

Weszliśmy do parku. Mnóstwo drzew, krzewów, kwiatów... cisza i spokój. W oddali, na lekkim wzniesieniu zobaczyliśmy dziwną budowlę, Gdy do niej doszliśmy westchnąłem z wrażenia, bo oto znalazłem się w miejscu swoich marzeń i zainteresowań. Oryginalne grobowce i budynki kultu z okresu późnego średniowiecza. 

Byłem pod takim wrażeniem, że dotykałem ścian, próbując w ten sposób przybliżyć się do jednego z moich ulubionych okresów w dziejach ludzkości. Potem bezskutecznie próbowałem znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tego, co widzieliśmy. Niestety Hindusi są ignorantami (trzeba im to przyznać) i nie podzielili się żadnymi informacjami na temat archeologicznych skarbów, którymi dysponują. Poza tym nie dbają o zabytki i pozwalają im niszczeć. Szkoda.

Bardzo spodobała nam się "ścieżka zdrowia". Na 4-kilometrowej bieżni, co 200-metrów, ustawione są stacje.


Ćwiczący wykonują ćwiczenia według instrukcji opisanych na tych przystankach. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.

Lunch zjedliśmy w wiosce Hauz Khas. To turystyczno-studencka oaza (dla bogatych studentów), przypominająca londyńskie Soho.
Pełno tu knajp, klubów, kawiarenek i restauracji. Oczywiście wszystko na indian design, ale w dobrym stylu. Bardzo nam się tam podobało. 

Po drugiej stronie Green Parku, odkryliśmy kolejne ruiny. Okazało się, że jest to średniowieczne miasto zbudowane w okresie, kiedy Mongołowie atakowali Indie. Zbudowano mury obronne, fort i kilka meczetów. Pozostała tylko świątynia - obrabowana ze wszystkich relikwii, jednak w całości. Kolejne zabytki to gruzy - nawet nie ruiny. 

Reszta dnia upłynęła leniwie. Powolna kawa, odpoczynek w hotelu i kilka mało zobowiązujących rozmów. Następnie przebraliśmy się na kolację i poszliśmy do restauracji, w której spędziliśmy półtorej godziny. Marcin dostał kataru i musiał wysłuchać mojego monologu na temat ubierania się do spania oraz siedzenia w przeciągach bez bluzy. W końcu, nie widząc sensu w dalszym włóczeniu się po mieście, wróciliśmy do hotelu, po drodze kupując trunek. 
Będę tęsknił za tym czasem. Wiem to już teraz.
A może w ogóle nie wrócimy do Europy? Czas wszystko pokaże.