poniedziałek, 24 listopada 2014

Wakacje - dzień siódmy

Obudziliśmy się wcześniej niż zwykle, ale wstawać nam się nie chciało. Moskitiera oddzielała nas od hałaśliwego świata, na który nie miałem jeszcze ochoty. Lekki ból głowy przypominał mi o wczorajszym piwie, które było znacznie mocniejsze od tego, do którego przywykliśmy. Po chwili Kot stwierdził jednak, że "nie będzie tracił dnia na leżenie" (bogowie dopomóżcie - ile razy awanturowałem się, że już południe a on jeszcze gnije) i poszedł się myć. Ja przez chwilę pobłądziłem po półsennych krainach i zacząłem gimnastykę. 

Po porannych płatkach na mleku i żółtych jabłkach w smaku przypominających stare, polskie kosztele, poszliśmy na spacer do India Gate, oddalonego od nas o niecałe 5 kilometrów. Minęliśmy centrum handlowe i weszliśmy w dzielnicę ambasad i instytucji - uroczego miejsca z szerokimi chodnikami i pięknymi domami, przypominającymi XIX wieczne dworki. Nie niepokojeni przez nikogo, obserwowaliśmy drapieżne myszołowy krążące stadnie nad naszymi głowami. Ich obecność przepłoszyła wszelkie inne zwierzęta, nawet liczne wiewiórki, które zamieszkują chyba każde duże drzewo w Delhi. Są inne od europejskich. W Polsce mamy rude, w Wielkiej Brytanii szare, z puszystymi ogonami, indyjskie są o wiele mniejsze i są pręgowane. Są płochliwe i bardzo trudno uchwycić je w obiektywie.

W końcu doszliśmy do India Gate. Ogromny, okrągły park, w zasadzie bardziej łąka, służy jako miejsce spotkań i pikników. Po jego wschodniej stronie stoi brama miasta, wyglądem przypominająca paryski łuk tryumfalny. Jest jednak mniejsza i nie można na nią wejść. 

Od bramy do dwóch budynków Centralnego Sekretariatu, ciągną się na kilka kilometrów aleje spacerowe i zielone tereny. Stojąc przy łuku widać kopuły monumentalnych budynków - piękny i harmonijny widok. 

Po spacerze poszliśmy na obiad. W centrum odbywał się festiwal, związany z dzisiejszym świętem. Obchodzono rocznicę męczeńskiej śmierci jednego z protektorów Indii. Przez ponad godzinę, tysiące ludzi szło z miotłami i zamiatało ulice miasta. 

Za nimi podążała niezliczona ilość grup ludzi, każda oryginalna i niezwykle malownicza. Niektórzy szli w spokoju, kolejni śpiewali, jeszcze inni tańczyli lub grali na instrumentach. Widzieliśmy też jeźdźców konnych z szablami, ludzi z karabinami a także subtelne i zadziwiająco barwne kobiety. 

Jedząc thali i tosty z warzywną zupą oglądaliśmy to przedstawienie z zapartym tchem. Trwało to kilka godzin i było tak różnorodne, że się nam nie znudziło.

Upał znów nas zmęczył, dlatego poszliśmy poleżeć do hotelu. Zamiast spać zadzwoniłem do Aliny i chwilę z nią rozmawiałem. Miło było usłyszeć jej głos. Marcin poleżał przez chwilę, a później zaczęliśmy rozmawiać o naszych planach na jutro. Dzisiaj w końcu dostaliśmy dokładną mapę (kupić nam się nie udało) i nareszcie mogliśmy coś zaplanować. To miła odmiana.

Wieczorem podczas kolacji poznaliśmy Olję z Ukrainy, która wyszła za Hindusa i mieszka tu od pięciu lat. Po chwili dosiadł się do nas Gottam, Hindus półkrwi (jego matka jest amerykanką) i rozmowa zrobiła się niezwykle interesująca. Chłopak okazał się pilotem i opowiedział nam wiele interesujących rzeczy o lotach. Zakrywanie okienek podczas lotu nad Afganistanem - tak jak przypuszczaliśmy - stosuje się po to, by zmylić talibów i uniknąć zestrzelenia... straszne!
Jedno jest pewne - podczas monsunu, nie wsiądę do samolotu. Gottam powiedział, że turbulencje sa trudne do wyobrażenia.

Nie myślę jednak o lotach. Póki co mamy zamiar przemieszczać się drogą lądową. Podróż indyjskim pociągiem jest przygodą samą w sobie - niedługo wyruszamy dalej...
A to koszyczek z wieczornych zakupów. Próbujemy coraz to nowych rzeczy. :)