sobota, 22 listopada 2014

Wakacje - dzień piąty

Dzień budził się tak jak my - leniwie. Promienie słońca zaczęły przechodzić przez dziury w ścianie i przebijać się przez moskitierę, powoli dochodząc do naszych oczu. Za drzwiami wrzało. Matrona hotelowa, tak jak zwykle krzyczała na chłopaków, okoliczne psy ujadały a kierowcy przedziwnych pojazdów, trąbili na siebie nieustannie. Przez szparę pod drzwiami wsunął się zapach curry i kadzidła - śniadanie - pomyślałem mimowolnie.
Kot wstał pierwszy, ja postanowiłem drzemać. Śnił mi się jeden z najładniejszych snów i chciałem jeszcze przez chwilę zanurzyć się w rozpierającym mnie szczęściu. Raz przerwany sen, tak jak zakończone życie - nigdy nie wraca. Wstałem więc i stanąłem pod strumieniem lodowatej wody.
Na śniadanie poszliśmy do naszej ulubionej knajpki. Szybko podjęliśmy decyzję, którą uhonorujemy tytułem "najmilszej" - położona przy ruchliwej ulicy łączącej nasz hotel ze stacją New Delhi przyciągnęła nas prostym menu i niskimi cenami. Eksperymentujemy na sobie samych, ponieważ każdy ma inne doświadczenia. Po pierwszym i kolejnym posiłku czuliśmy się doskonale, nie było więc powodu, żeby dalej szukać. Zjedliśmy omlet z dwóch jajek z tostami z białego chleba i wypiliśmy po kubku najlepszej, mlecznej kawy na świecie (to chyba zasługa mleka, które najprawdopodobniej ma sto procent tłuszczu) i pełni energii postanowiliśmy pojechać do losowo wybranej części miasta, bez przewodnika.
Trafiliśmy do slumsów. Ludzie żyją tam w domkach zlepionych z kartonów i reklamówek. Niektórzy przywłaszczyli sobie krowy. Pomagają im przeżyć, choć te indyjskie dają bardzo mało mleka. Niektóre z nich, jeśli silne, wykorzystuje się do prac w polu. Teraz jest jednak zbyt sucho. Ziemia pęka i nic na niej nie rośnie.
Poszliśmy dróżką wzdłuż rzeki. "Węże leżą na poboczu - idź środkiem" - strofował mnie co chwilę Kot. Słuchałem go, choć zaglądałem w każdą dziurę. Taka wycieczka z dala od miejsc turystycznych jest dużo lepsza niż wizyta w zoo. Setki zwierząt chętnie daje się podejrzeć. Nie kojarzą człowieka z niebezpieczeństwem, więc go ignorują.
Minęliśmy wieśniaków na koniach i słoniach, co było dla nas ogromną atrakcją. Każdy właściciel zwierzęcia proponował nam przejażdżki, postanowiliśmy jednak wydać pieniądze na coś bardziej użytecznego. 
Uważamy, że im mniej wydamy, tym dłużej będziemy mogli cieszyć się wakacjami, więc żyjemy oszczędnie.
Po trzech godzinach straciliśmy orientację. Nie kupiliśmy sobie wody, a słońce zaczęło prażyć niemiłosiernie. Wracać nie było sensu. Szliśmy więc w coraz bardziej nieznane. W końcu trafiliśmy pod ogromny most, pod którym stało kilka białych koni. 
Tam kończyła się też nasza droga. Wspólną decyzją zmieniliśmy kierunek i nie wracając do miejsca startu poszliśmy wzdłuż autostrady. Po kolejnych dwóch godzinach kręciło nam się w głowach a pragnienie zaczęło być irytujące. "Patrz - dwie wieże jakiegoś meczetu" - krzyknął Martin. Rzeczywiście. Meczet wznosił się ponad miastem, będąc drogowskazem.
Po jakimś czasie doszliśmy do pierwszych budynków. Pić chciało się nam bardzo, jednak baliśmy się kupować wody od ulicznych straganiarzy. W końcu doszliśmy do apteki. Kupiliśmy dwie butle wody i... "cholera nie pij tego" - krzyknąłem, kiedy Martin zaczął przystawiać butelkę do ust. Kapsel był podwójnie zgrzany a butelka wyglądała na wcześniej używaną. Hindusi robią tak czasami. Zbierają butelki, myją i wlewają wodę z kranu, która jest dla nas niebezpieczna. Można się rozchorować, a nawet umrzeć. Nie spodziewałem się tego jednak w aptece.
Postanowiliśmy ugasić pragnienie colą. Pyszna i tak cudownie niezdrowa, wydawała się rajem w gębie. Do tego prażona cieciorka z curry. Rewelacja!
Kolację zjedliśmy w "naszej knajpce", w drodze powrotnej kupiliśmy banany i jabłka. Wypiliśmy tez wspaniałe lassi z brzoskwinką. Rewelacja!
Wróciliśmy do hotelu. Wyłączyli nam światło. Siedzimy w ciemnościach pod gołym niebie na tarasie i odpoczywamy. Marcin zabiera się za pranie a ja piszę notatkę na bloga.
Trzymajcie się kochani!