niedziela, 23 listopada 2014

Wakacje - dzień 6

Promienie słońca... wiecie jak to jest! Zawsze bezchmurne - błękitne niebo, brak wiatru i słońce w pełnej krasie: od wschodu - do zachodu. Zima. Plus dwadzieścia osiem, ciepłe wieczory i poranki, susza... Dzień jak co dzień... ;)
Wstałem nieco połamany. Cholerne plecy - pomyślałem - poranek zacząłem od rozciągania. Po 20 minutach ćwiczeń poczułem się lepiej i zabrałem się za pranie. Marcin wstał jak zwykle wcześniej i po porannym lodowatym prysznicu poszedł kupić wodę. Ja w tym czasie dokończyłem przepierkę i w nagrodę dostałem kubek herbaty. 
Nie pamiętam, kiedy pranie było przyjemnością.
Uwielbiam gdy czas się wlecze. Pranie sprawia mi prawdziwą przyjemność. Trzeba nalać wody do wiadra, podgrzać ją do odpowiedniej temperatury, namydlić brudne rzeczy i każdą z osobna uprać. Rewelacja. Czuję życie... każdy atom wibruje...

Dzień wcześniej kupiliśmy mleko i płatki. W kubkach podgrzaliśmy je grzałką i zrobiliśmy sobie śniadanko. Na listę zakupów wpisaliśmy garnuszek aluminiowy. Nóż - przedmiot dla nas niezbędny, kupiliśmy już wczoraj. W Anglii po prostu mieliśmy wszystko i niczego nie docenialiśmy...
Po śniadaniu spróbowaliśmy jabłek. Naczytaliśmy się o amebach, wirusach, biegunkach i wszystkich strasznych rzeczach, dlatego jabłka potraktowaliśmy wrzątkiem. Za durszlak posłużyła siatka z marketu - bawełniana, robiona na krośnie - okazała się idealnym narzędziem. Jabłka okazały się pyszne!
Nasze nowe kubeczki i jabłka w "durszlaku" zrobionym z siatki.

Po porannej kawie poszliśmy znów w nieznane. Planowaliśmy powłóczyć się po lesie, który na mapie wyglądał imponująco. Niestety po przejściu kilku kilometrów i po przeskoczeniu murka, natknęliśmy się na policję, która grzecznie, acz stanowczo wyprosiła nas z zielonego terenu. Zupełnie nieświadomie wkroczyliśmy na teren wojskowy, na którym trwają przeróżne ćwiczenia. A potem już w ogóle pobłądziliśmy. Oczywiście postanowiliśmy poruszać się intuicyjnie, bez mapy. Liczenie na intuicję, lub zdrowy rozsądek w Delhi to zwykła głupota, dlatego nogi, zgodnie z przysłowiem "do dupy nam weszły". Kierowcy riksz i tuk-tuków oczywiście co kilkanaście sekund proponowali nam swoje usługi i byli tak irytujący, że w końcu zaczęliśmy na nich wrzeszczeć, jednak w pewnym momencie byłem tak zdesperowany, że prawie machnąłem na taksówkę, nie bacząc na jedno z naszych przykazań "z taksówek nie korzystamy".
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy jednak na znajomą drogę i po godzinie doszliśmy do naszej dzielnicy - Paharanj.
Zjedliśmy obiad, tak ostry, że wargi wydawały się nam płonąć i udaliśmy się do hotelu na popołudniową drzemkę.

Jedzenie w Indiach jest niezwykle ostre. Trzeba się do niego przyzwyczaić. Smaki są wyraźne, tak jak kolory. Uderzają w zmysły, nie pozwalając na obojętność. 
Dużo się mówi o bezpieczeństwie, chorobach i warunkach sanitarnych panujących na Indyjskim subkontynencie.  My - trzymamy się dwóch zasad: jemy to, co przygotowują na naszych oczach i nie panikujemy. Jak mamy się zatruć, to będziemy chorzy. I tyle.

Jedna z setek ulicznych knajpek - stołujemy się tam, gdzie jest dużo tubylców.
Jedzenie na straganach jest według nas bezpieczne. Pomijam fakt, że chlebki zagniata się na ulicach, po których biegają szczury... najważniejsze jest to, że są one wypiekane w temperaturze, która zabija wszystkie zarazki, oraz to, że sprzedawane są na bieżąco. W restauracjach nie widać kuchni i tym samym nie wiadomo, co dzieje się na zapleczu.

Nasz obiad - pycha!

Dzisiaj mieliśmy "chlebki" smażone na oleju (mąka, woda i ziemniaki) oraz cieciorkę w sosie chili. Do tego ryż na bardzo ostro. Wszystko było bardzo smaczne.
Hindusi wykorzystują gazety do pakowania żywności. Czasopisma służą też jako serwetki do wycierania rąk. Korzystamy ze swoich :)

Po drzemce powłóczyliśmy się trochę po "naszej" dzielnicy. Na ulicach jak zwykle panował gwar i chaos. Właściciele sklepików nawoływali przechodniów do zakupów, żebracy plątali się między nogami, jogini przechadzali się z puszkami z wizerunkami świętych i nakłaniali do wrzucania do pojemników monet, psy spały na dachach samochodów i na krawężnikach, krowy wyjadały resztki żywności, spomiędzy których wyskakiwały dorodne szczury i wystraszone biegały gdzie popadnie. 
Nie wiem za co kocham Indie - powiedziałem do Marcina - bo przecież nie ma powodu, żeby je kochać. A jednak to kraj, w którym czuję, że żyję, miejsce na ziemi, które pozwala mi na bycie sobą, bez szukania i bez odpowiadania na pytanie - kim jestem.
Dzisiaj w palmowym parku, do którego trafiliśmy przypadkiem. Kot zrobił mi na ławce masaż pleców - po 10 minutach, mieliśmy kilkunastu widzów, którzy bez żadnego skrępowania siadali obok, obserwując co robimy.