Promienie słońca... wiecie jak to jest! Zawsze bezchmurne - błękitne niebo, brak wiatru i słońce w pełnej krasie: od wschodu - do zachodu. Zima. Plus dwadzieścia osiem, ciepłe wieczory i poranki, susza... Dzień jak co dzień... ;)
Wstałem nieco połamany. Cholerne plecy - pomyślałem - poranek zacząłem od rozciągania. Po 20 minutach ćwiczeń poczułem się lepiej i zabrałem się za pranie. Marcin wstał jak zwykle wcześniej i po porannym lodowatym prysznicu poszedł kupić wodę. Ja w tym czasie dokończyłem przepierkę i w nagrodę dostałem kubek herbaty.
Nie pamiętam, kiedy pranie było przyjemnością. |
Dzień wcześniej kupiliśmy mleko i płatki. W kubkach podgrzaliśmy je grzałką i zrobiliśmy sobie śniadanko. Na listę zakupów wpisaliśmy garnuszek aluminiowy. Nóż - przedmiot dla nas niezbędny, kupiliśmy już wczoraj. W Anglii po prostu mieliśmy wszystko i niczego nie docenialiśmy...
Po śniadaniu spróbowaliśmy jabłek. Naczytaliśmy się o amebach, wirusach, biegunkach i wszystkich strasznych rzeczach, dlatego jabłka potraktowaliśmy wrzątkiem. Za durszlak posłużyła siatka z marketu - bawełniana, robiona na krośnie - okazała się idealnym narzędziem. Jabłka okazały się pyszne!
Po porannej kawie poszliśmy znów w nieznane. Planowaliśmy powłóczyć się po lesie, który na mapie wyglądał imponująco. Niestety po przejściu kilku kilometrów i po przeskoczeniu murka, natknęliśmy się na policję, która grzecznie, acz stanowczo wyprosiła nas z zielonego terenu. Zupełnie nieświadomie wkroczyliśmy na teren wojskowy, na którym trwają przeróżne ćwiczenia. A potem już w ogóle pobłądziliśmy. Oczywiście postanowiliśmy poruszać się intuicyjnie, bez mapy. Liczenie na intuicję, lub zdrowy rozsądek w Delhi to zwykła głupota, dlatego nogi, zgodnie z przysłowiem "do dupy nam weszły". Kierowcy riksz i tuk-tuków oczywiście co kilkanaście sekund proponowali nam swoje usługi i byli tak irytujący, że w końcu zaczęliśmy na nich wrzeszczeć, jednak w pewnym momencie byłem tak zdesperowany, że prawie machnąłem na taksówkę, nie bacząc na jedno z naszych przykazań "z taksówek nie korzystamy".
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy jednak na znajomą drogę i po godzinie doszliśmy do naszej dzielnicy - Paharanj.
Zjedliśmy obiad, tak ostry, że wargi wydawały się nam płonąć i udaliśmy się do hotelu na popołudniową drzemkę.
Jedzenie w Indiach jest niezwykle ostre. Trzeba się do niego przyzwyczaić. Smaki są wyraźne, tak jak kolory. Uderzają w zmysły, nie pozwalając na obojętność.
Dużo się mówi o bezpieczeństwie, chorobach i warunkach sanitarnych panujących na Indyjskim subkontynencie. My - trzymamy się dwóch zasad: jemy to, co przygotowują na naszych oczach i nie panikujemy. Jak mamy się zatruć, to będziemy chorzy. I tyle.
Jedzenie na straganach jest według nas bezpieczne. Pomijam fakt, że chlebki zagniata się na ulicach, po których biegają szczury... najważniejsze jest to, że są one wypiekane w temperaturze, która zabija wszystkie zarazki, oraz to, że sprzedawane są na bieżąco. W restauracjach nie widać kuchni i tym samym nie wiadomo, co dzieje się na zapleczu.
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy jednak na znajomą drogę i po godzinie doszliśmy do naszej dzielnicy - Paharanj.
Zjedliśmy obiad, tak ostry, że wargi wydawały się nam płonąć i udaliśmy się do hotelu na popołudniową drzemkę.
Jedzenie w Indiach jest niezwykle ostre. Trzeba się do niego przyzwyczaić. Smaki są wyraźne, tak jak kolory. Uderzają w zmysły, nie pozwalając na obojętność.
Dużo się mówi o bezpieczeństwie, chorobach i warunkach sanitarnych panujących na Indyjskim subkontynencie. My - trzymamy się dwóch zasad: jemy to, co przygotowują na naszych oczach i nie panikujemy. Jak mamy się zatruć, to będziemy chorzy. I tyle.
Jedna z setek ulicznych knajpek - stołujemy się tam, gdzie jest dużo tubylców. |
Nasz obiad - pycha! |
Dzisiaj mieliśmy "chlebki" smażone na oleju (mąka, woda i ziemniaki) oraz cieciorkę w sosie chili. Do tego ryż na bardzo ostro. Wszystko było bardzo smaczne.
Hindusi wykorzystują gazety do pakowania żywności. Czasopisma służą też jako serwetki do wycierania rąk. Korzystamy ze swoich :)
Po drzemce powłóczyliśmy się trochę po "naszej" dzielnicy. Na ulicach jak zwykle panował gwar i chaos. Właściciele sklepików nawoływali przechodniów do zakupów, żebracy plątali się między nogami, jogini przechadzali się z puszkami z wizerunkami świętych i nakłaniali do wrzucania do pojemników monet, psy spały na dachach samochodów i na krawężnikach, krowy wyjadały resztki żywności, spomiędzy których wyskakiwały dorodne szczury i wystraszone biegały gdzie popadnie.
Nie wiem za co kocham Indie - powiedziałem do Marcina - bo przecież nie ma powodu, żeby je kochać. A jednak to kraj, w którym czuję, że żyję, miejsce na ziemi, które pozwala mi na bycie sobą, bez szukania i bez odpowiadania na pytanie - kim jestem.