niedziela, 28 grudnia 2014

Wakacje - dzień 41

Piszę bloga od czasu, kiedy stało się to możliwe. Zaczynałem - kiedy internet raczkował - od bardzo osobistych zwierzeń, nie zdając sobie sprawy, jak daleki zasięg ma wirtualny pamiętnik. Później było kilka innych - mniej lub bardziej udanych - blogów. Jeden z nich został nawet nominowany do ogólnopolskiej nagrody. Pamiętam te wszystkie emocje i fakt, jak bardzo wszystko przeżywałem. 

Piszę dalej, choć zupełnie zmieniły się moje motywy - ponieważ żyję daleko od bliskich, dzielę się emocjami, obrazami i przemyśleniami, które pojawiają się w mojej głowie. Zauważam jednak, że każdy z nas patrzy inaczej na rzeczy, które wcale nie są tak jednolite i oczywiste, jakby się wydawało. Czytam o tym w komentarzach i za każdym razem bardzo się dziwię.

Muszę jednak zaakceptować fakt, że każdy z nas widzi inny odcień tego samego koloru, dodatkowo wszyscy mamy różne upodobania i na przykład biel niektórym kojarzy się z żałobą, innym z weselem. To samo dotyczy życia, jakie prowadzę. Niektórych fascynuje, innych przeraża - mówiąc najprościej. Indie są z całą pewnością krajem, które mają nieskończona ilość barw i odcieni...
Późnym wieczorem pod stupą, rozmawialiśmy o ważnych rzeczach.
Wczoraj Marta napisała, że nie może być pięknie, skoro nie wiadomo co spotka człowieka za rogiem. Od razu przypomniał mi się znajomy, który pojechał do Szwajcarii na spokojną wycieczkę. I zginął tam w tym pięknym i bezpiecznym kraju. W domach, na miękkich poduszkach przed telewizorem, mój teść dostał rozległego zawału i zmarł od razu. Takie jest życie i trzeba to zaakceptować. Jako buddyści mamy nieco inny stosunek do śmierci i przemijania. Zagrożenia, choroby i śmierć traktujemy z przymrużeniem oka. Człowiek nigdy i nigdzie nie jest bezpieczny, jeśli przyjmuje schronienie w doczesności. Ona minie i nic po niej nie pozostanie. Pamięć po nas też zniknie jak para wodna. Wszystko jest kwestią czasu. Szczęście osiąga się dopiero wtedy, kiedy zrozumie się, że "nie jesteśmy ciałami narażonymi na starość, choroby, śmierć i utratę". Zamiast tego "posiadamy nasze ciała, a w rzeczywistości jesteśmy przejrzystą świadomością bez centrum i granic". Życie jest krótkie i życie po to, by trwać i pielęgnować to trwanie jest tak samo sensowne jak usiłowanie zatrzymania snu w momencie budzenia. Musiałem to napisać, bo długo o tym z Marcinem dzisiaj rozmawialiśmy.

Ale wróćmy do dnia dzisiejszego. Rano była mgła. W grudniu obserwowanie wschodu słońca nie jest chyba możliwe, ponieważ wszystko spowite jest mlecznymi, nieprzeniknionymi obłokami chłodnej pary wodnej. Rozrzedza się ona powoli i dopiero około godziny dziesiątej pojawia się błękitne niebo. Wtedy też robi się gorąco.

Śniadanie zjedliśmy w łóżku, słuchając Radia Zet - złote przeboje. Sucharki z dżemem ananasowym stały się naszym hitem. Chrupaliśmy jak dwa króliki, popijając smakołyki herbatą.
Poranek - krajobraz (nie) widziany z naszego okna.
Następnie Marcin poszedł na dach i rutynowy poranny spacer, ja natomiast przygotowałem się do "operacji. Ranki powstałe przy wczorajszym praniu ręcznym zaczęły się "ślimaczyć", postanowiłem więc wyciąć całą skórę wokół nich, dopuszczając do zainfekowanych części powietrze. Ta metoda wiele razy uratowała mnie przed infekcją. W kubku wygotowałem nożyczki i po sterylizacji przystąpiłem do zabiegu. Odbyło się bez niespodzianek. Teraz, wiele godzin później widzę jak wszystko zaczyna się goić. Pamiętajcie - dopuszczajcie powietrze do ran i jeśli to możliwe nie zaklejajcie plastrem trzeba jednak uważać, żeby nie zainfekować).
Zabawa w doktora. Operacja chyba się udała.
Po południu, w naszym garnku pełnym niespodziane ugotowaliśmy ziemniaki. Kartofle w Indiach są tak dobre, że można jeść je same, bez żadnych dodatków. Dzisiaj jednak w kuchni królował Kot, i zrobił zupę ziemniaczano - grzybową. Pierwszy raz coś takiego jadłem, ale było wyśmienite. Garnek jednak miał humory. Dwa razy przestał grzać, musieliśmy wkładać weń grzałkę, tak więc musimy iść do sklepu, oddać go i wymyślić jakieś inne rozwiązanie. Płytka jest zbyt ciężka. Nie wyobrażam sobie wozić jej w plecaku... Nie wiem, nie wiem. Myślimy!
Marcinowa zupka. Grzybowa z ziemniakami.
Po medytacji i obchodzeniu stupy udaliśmy się do Mahometa. To nowa i jak się okazuje bardzo popularna knajpa niedaleko Mahabodi Temple. Właśnie pękam po zbyt obfitej kolacji. Marcin śpi, pochrapując przez sen. Chyba zaraził się katarem, bo wszyscy dookoła kichali. Jutro się okaże - póki co, kazałem mu zażyć gorącą cytrynę z pseudoefedryną i paracetamolem.

Aha! Wczesnym wieczorem poszliśmy tam na kawę i ciastko. W rezultacie zjedliśmy pół brytfanki ciast: czekoladowych, biszkoptowych i w końcu o smaku pomarańczowym. Dosiadła się do nas staruszka, jak się okazało nasza sąsiadka z Anglii. Gdy przeszła na emeryturę, postanowiła wyjechać do Indii, żeby żyć godnie. I żyje już tutaj od 23-lat. Raz w roku odwiedzą ją syn i spędzają kilka tygodni w Bodh Gaya, a gdy wyjeżdża, ona podróżuje. Ma kilka miejsc w których mieszka i być może wybierzemy się jej ladami. W każdym razie mamy nową znajomą - aktywną 90-letnią, szczęśliwą podróżniczkę. Zaimponowała nam jak mało kto. Cudownie jest spotykać takich ludzi!
Kot w swoim żywiole: studiowanie menu.
Szczęście nas rozpiera. Te wakacje są przede wszystkim podróżą wgłąb siebie samych. Uczymy się życia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej i przede wszystkim poznajemy siebie nawzajem. Każda cena jest tego warta.
Dzięki, że towarzyszycie nam w tej podróży!