czwartek, 29 stycznia 2015

Wakacje - dzień 70,71 i 72.


Czasami trudno jest streścić wrażenia z podróży, zwłaszcza wtedy, gdy nawarstwiło się ich tak wiele, że mogła by powstać cała książka. Z drugiej strony mam świadomość, że nie zdołam oddać tego, co widzieliśmy i czuliśmy w chwilach, w których realizowaliśmy nasze marzenia.

Sikkim zawsze był miejscem moich snów; szczególnie jego północna część – najmniej dostępna i zdecydowanie najpiękniejsza. Żeby tam jechać, oprócz wizy i osobnego pozwolenia na wjazd, trzeba załatwić sobie przewodnika i oraz specjalny dokument umożliwiający podróż do szczególnie chronionych miejsc. Udało się – nasza teczka liczyła około siedemdziesięciu stron, upstrzonych podpisami i pieczątkami, ze wszystkich możliwych urzędów.

Z Gangtoku wyjechaliśmy spóźnieni. W poniedziałek było święto narodowe w Indiach i urzędy pracowały na „pół gwizdka”.  Zaraz za miastem, droga okazała się trudniejsza od naszych najgorszych przypuszczeń. Kąt nachylenia powierzchni powodował, że siedząc – leżeliśmy mając środek ciężkości gdzieś w okolicach łopatek. Nawierzchnia złożona była z większych i mniejszych dziur, osuwających się kamieni, żwiru i pyłu, który przy każdym obrocie koła zamieniał się w coś przypominającego burzę piaskową. 
Jedna z nielicznych prostych dróg.

Początkowo było to nawet zabawne, później jednak gdy bolały nas wszystkie mięśnie i kości, przestało nas śmieszyć. W końcu „wyjechaliśmy na prostą”. Na zewnątrz zrobiło się chłodniej a przyroda za oknem zaczęła przyodziewać jesienne barwy. Soczysto-zielone drzewa pożółkły nieco, a mech wkradł się na liczne głazy i stare, zmurszałe drzewa. Pojawiło się też wiele wodospadów, swobodnie przepływających przez stromą i niezbyt bezpieczną drogę. Urzeczeni wpatrywaliśmy się w szybko zmieniający się krajobraz, zapominając o podróżnych niewygodach.
Na pierwszą herbatę z mlekiem zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Rangrang. 
Pierwsza herbatka.

Mieszkańcy przywitali nas bardzo przyjaźnie, choć nie potrafili ukryć ciekawskich spojrzeń. Biali turyści są rzadkością w tym rejonie, dlatego pół wioski porzuciło swoje zajęcia i patrzyło jak rozkoszujemy się gorącym napojem. Tak samo działo się w każdym innym miejscu. Sikkimczycy są jednak dyskretniejsi od Hindusów i przyglądali się nam ukradkiem, co pozwalało mnie i Kotu, zachować resztki prywatności.
Lunch zjedliśmy w Tung, miejscowości leżącej w pobliżu rzeki o niezwykłym zielono-błękitnym kolorze, która oddziela północną część kraju od reszty.
Błękitno - zielona rzeka.

Na moście znajduje się posterunek graniczny i szlaban. Nasz przewodnik - Markus, wyskoczył z jeepa i pobiegł do drewnianej budki. Po pięciu minutach wrócił zadowolony i dał sygnał kierowcy, żebyśmy ruszyli. Krajobraz natychmiast się zmienił. Rośliny liściaste stawały się coraz bardziej karłowate, aż w końcu znikły. Na ich miejscu pojawiły się drzewa iglaste, wysokie trawy i mech w kolorze rdzy. 
Początki "jesiennego" krajobrazu górskiego.
Zmienił się też zapach. Wcześniej pachniało „mokrym lasem”, po przekroczeniu rzeki późną jesienią, która zapowiada rychłe nadejście zimy. Wraz z zanikiem zieleni rosła w siłę szarość o imponującej i nieznanej nam dotychczas sile oddziaływania. Kamienie, głazy i szare pagórki, przechodziły w coraz to wyższe szczyty o wszystkich czarno-białych odcieniach. Do naszej bazy noclegowej – Lachen – dojechaliśmy w uniesieniu.
Lachen.
Lachen /czyt. Laczen/ - jest małym miasteczkiem zamieszkanym przez około mniej więcej tysiąc mieszkańców. Położony na wysokości 2750 m n.p.m. oferuje przepiękne widoki, zimne noce i świeże powietrze. Najbardziej niezwykłe jest jednak to, że osada posiada własny system prawny, zwany Dzumsa – nikt z zewnątrz nie wtrąca się w zasady miasta, nawet w przypadku morderstwa. Najwyższym zwierzchnikiem Dzumsy jest Pipon & Gyenbos, którego zdanie jest ostateczne i nie ma od niego odwołania. Zabroniony jest do Lachen wwóz plastiku, a za wyrzucenie śmieci grozi wysoka grzywna lub sześć miesięcy więzienia. Prawo jest skrupulatnie przestrzegane – Markus poprosił mnie, żebyśmy butelki po wcześniej zakupionych napojach wywieźli w plecaku.

Zapytaliśmy, czy w mieście znajduje się świątynia. Okazało się, że tak - niestety zamknięta. Byliśmy jednak wyjątkowo namolni i poruszyliśmy lokalną społeczność. W końcu ktoś pojechał po mnicha, który trzymał klucze i przywiózł go na górę. Otworzyli wrota.
Wnętrze było piękne, niestety nie pozwolono nam zrobić ani jednego zdjęcia w środku. Mnich jednak oprowadził nas i powiedział kilka interesujących rzeczy o tankach i malowidłach ściennych, które przywieziono z Butanu.
Zrobiłem pokłony przed ołtarzem i serdecznie dziękując, opuściliśmy gompę.
Świątynia w Lachen.
 Wieczorem poszliśmy do lokalnego pubu, gdzie poznaliśmy rdzennych mieszkańców tego przedziwnego miejsca.
W lokalnym pubie.
Można szaleć do woli, ale gdy zdecydujesz się na ślub, musisz dokonać wierności. Jeśli nie, mężczyźnie za złamanie przysięgi przywiązuje się kilogramowy kamień do penisa i wystawia na mróz na godzinę; kobiecie zaś rozciera się wewnątrz pochwy najostrzejszą chilli, cho jest chyba nawet gorsze – przetuaczył Markus. Zapytałem, czy żartują – okazało się, że nie. Wyroki Dzumsy są tutaj bezwzględne, dzięki czemu przestępstwa się tutaj nie zdarzają. Kilkadziesiąt lat temu wydarzyło się tu morderstwo. Na miejsce zbrodni przybyła policja i zaczęła wtrącać siedo śledztwa. W rezultacie społeczność miasta zabiła policjantów i rozwiązała sprawę po swojemu – takich historii słuchaliśmy siedząc w małym pomieszczeniu, które było lokalną knajpą. Wyglądało to jak kuchnia o wymiarach 4x4 metry. Pod ścianami stały ławy, a na środku mały piec, do którego gospodyni dokładała drew. Na piecu stała gorąca woda, do której wkładało się butelki z piwem. Takie grzane piwo rozgrzewało bardziej niż piecyk i dodatkowo poprawiało humor. Co najważniejsze, atmosfera panująca w tym miejscu była domowa – jak u cioci na imieninach.
Picie po sikkimsku.
Zamówiliśmy lokalne piwo, które w smaku przypominało coś pomiędzy winem a cydrem. Ugotowane nasiona prosa zmieszane z drożdżami odstawia się na kilka dni. Niektórzy suszą je i przechowują na dachu, przez znacznie dłuższy okres czasu. Taką papkę wkłada się do wielkiego, drewnianego kufla i zalewa wrzątkiem. Dostaliśmy po kuflu z bambusową, ślepo zakończoną słomką i termos gorącej wody. Wbrew pozorom tongba, siekło nas tak, jak kilka kufli dobrego piwa.
Tongba w całej okazałości.
Obawialiśmy się pić wody ze strumienia, ponieważ wszystkie przewodniki podają, że indyjska woda nie jest bezpieczna do picia. Nie mieliśmy jednak wyjścia, bo wszystko tutaj jest na takiej wodzie gotowane. Górskie strumienie są jednak czyste a ich temperatura bliska zera. Poszliśmy więc spać spokojnie.
Markus obudził nas o czwartej rano. W pokoju było tak zimno, że wewnątrz zamarzła para na oknach. Jako, że spaliśmy w ubraniach, zrezygnowaliśmy z jakiejkolwiek toalety i od razu wskoczyliśmy do samochodu. Jechaliśmy najbardziej niebezpieczną drogą, jaką można sobie wyobrazić: wąska, pełna dziur i ostrych zakrętów, dodatkowo usłana kamieniami i głazami, które ciągle spadają, uszkadzając zarówno trasę, jak i samochody. Wlazłem na tył, włączyłem laptopa i obejrzałem odcinek "Madame Sekretary". Dopiero o wschodzie słońca przełamałem się i odrzuciłem strach na bok.
Przed naszymi oczami rozpościerał się księżycowy krajobraz. 
Wysoko w górach.
Skuta lodem ziemia w odcieniach od beżu do szarości lśniła w promieniach wschodzącego słońca małymi brylancikami zamarzniętej rosy. Dalej Himalaje miały prawie czarny kolor, kontrastujący z rażącą w oczy bielą śniegu i nieba, przysłoniętego białymi chmurami. Roślinność zanikła. Zmrożone kępki trawy poddały się mrozowi, a karłowate drzewa straciły wszelkie liście. W takim krajobrazie położona jest ostatnia osada zamieszkana przez kilkoro ludzi – Thangu. 
Thangu.
Mieszkańcy wioski pochodzą z Lachen, mieszkają tu po kilka tygodni i zjeżdżają w dół, wymieniając sie z innymi członkami rodziny. Na wysokości nieco ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, nie wolno zbyt długo przebywać. Jest zawsze zimno, a powietrze jest zbyt rzadkie, żeby nie odbiło się to na zdrowiu. Nawet woda nie osiąga tutaj stu stopni, tylko gotuje się w dziewięćdziesięciu. Ale to prawa fizyki, a tym teraz nie będę się zajmował.
Zjedliśmy śniadanie u rodziny tybetańskiej, prowadzącej tutaj swój mały biznes. 
Rodzinne śniadanie.
Niewielu turystów tu zagląda - kilku lokalnych mieszkańców tygodniowo, czasami żołnierze. Knajpa znajduje się w centrum osady. Jest to mały drewniany domek, ogrzewany malutkim piecem, zwanym „kozą”, wokół którego krąży całe życie. Gotuje się tu wszelkie posiłki, śpi na ławach wokół, podgrzewa wodę i zmywa. Gdy jadlem śniadanie, kot położył się na moich stopach i zaczął mruczeć. To było niezwykłe doznanie. Następnie wybiegliśmy na zewnątrz w kierunku małych stup, które zobaczyliśmy w oddali. Po kilku krokach biegu zakręciło mi się w głowie a przed oczami zobaczyłem ciemność. 
Kwadratowa stupa w Thangu.
Biegi powyżej czterech tysięcy metrów nie są wskazane. Z pokorą okrążyliśmy stupki i pojechaliśmy dalej, omijajac wielkie zaspy śniegu, który spadał z gór na wąską dróżkę. Nie jechaliśmy jednak daleko. Chopta Valley, była naszą finałową stacją. Powietrze nie pozwala tutaj na długie przebywanie, dodatkowo jest niezwykle zimno. 
Chopta Valley.
Przy każdym oddechu zamarzały nam błony śluzowe w nosie, palce drętwiały przy robieniu zdjęć, a nogi i resztę ciała przechodziły lodowate „igiełki”. 
Buddyjskie flagi na bezludnej ziemi.
Latem rosną tutaj orchidee i kwitną rododendrony o niezwykłych kolorach. Nikt ich jednak nie dogląda – na tej wysokości ludzie nie mieszkają.
Szczęście.
Zmarznięci na kość zaczęliśmy zjeżdżać do Lachen, gdzie zjedliśmy późny lunch. Niżej, w Chungthang – miejscowości, z której rozjeżdżają się drogi we wszystkich kierunkach, napiliśmy się herbaty i zmieniając trasę, znów zaczęliśmy się wspinać do Lachung – miasta, w którym mieliśmy nocować.
Gdy przyjechaliśmy, to położone 3000-metrów n.p.m. miasteczko spowite było gęstą mgłą. Okazało się, że to chmury, z których w dolinach pada deszcz. Dziwnie jest chodzić w chmurach – wcale nie ma to nic wspólnego z miłym doświadczeniem, jakie kojarzy nam się z popularnym przysłowiem „z głową w chmurach”. Jest to pewien rodzaj deszczu padającego z boku – prosto w twarz. Wilgoć wkrada się w każdą część ciała i ubrań. Trudno to lubić.
Mimo wszystko, gdy zobaczyliśmy stupę na górze, pobiegliśmy ją zobaczyć. Gdy wdrapaliśmy się na niemałą górę, okazało się, że to kompleks stup okalających świątynię – oczywiście zamkniętą.
Stupy i świątynia w Lachung.
Nie przejechaliśmy tylu kilometrów, żeby sobie odpuścić. Przeszliśmy przez mur i zaczęliśmy okrążać stupy i kręcić młynkami. Pogoda robiła się coraz bardziej upierdliwa – jesteśmy z Londynu – powiedziałem jednak i nie zważając na nic, robiliśmy swoje. Po wszystkim włożyliśmy tez nasze zdjęcia w szparę pod stupą. Dzięki temu zostawiamy swoje fragmenty w świętych miejscach, wyobrażając sobie, że dzięki temu otrzymujemy błogosławieństwa.
Zeszliśmy do hotelu. Po chwili jednak w całej miejscowości wyłączyli światło. Nie mając nic lepszego do roboty, udaliśmy się do knajpy, podobnej w stylu do tej, w której byliśmy dzień wcześniej. Gospodynią była Cziung – kobieta o niewyobrażalnej energii. Mówiła ciągle, nie przejmując się faktem, że nikt jej nie rozumie. Śmiała się przy tym rubasznie i rozstawiała wszystkich po kątach. 
Oferta: Chiung i ja.
Zamówiliśmy piwo i usadawiając się przy piecu zaczęliśmy sączyć zimne z butelki. Po kilku głębszych, kobieta zaoferowała mi, żebym został. Jej córka, przetłumaczyła mi to, ładną angielszczyzną. Zapytałem, czy jest wdową, albo rozwódką. Okazało się, że wprost przeciwnie. Ma dwójkę mężów, ale trzeci „by jej się przydał”. Kobiet tutaj mniej niż mężczyzn, zwyczajem jest więc, że posiadają kilku mężów. Marcin zaś podobał się jej siostrze, o czym powiadomił go Marcus.
Następnego dnia wyjechaliśmy dalej o szóstej. Za pomocą grzałki zagotowaliśmy wodę i zrobiliśmy sobie herbatę, czym zadziwiliśmy lokalną społeczność. Nie piją tutaj herbaty bez mleka. Ich napojem jest albo przesłodzona mleczna herbata, albo słona – nie wiem, co bardziej obrzydliwe.
Jechaliśmy do Yumthang, położonego 3564 m. n.p.m. Naszym marzeniem była jednak podróż dalej, do Yumesandong, z którego można wspiąć się na szczyt góry oddalonej o niecały kilometr od Tybetu – współczesnych Chin. Niestety nikomu nie dają pozwoleń, ze względu na „napięcia graniczne”. Mieliśmy więcej szczęścia, niż rozumu. Markus wyszedł z urzędu z jakimś przysadzistym mężczyzną i mrugając do nas wymownie wsadził go go jeepa. Wiedziałem, że nie robi się takich rzeczy – zapłaciliśmy za jeepa równowartość ich rocznej pracy – nie dokłada się pasażerów do turystycznego samochodu. Pełni zaufania uśmiechnęliśmy się tylko i gdy dołączyła jeszcze jedna pasażerka – Chiring Laden, zrobiliśmy jej miejsce obok siebie. Okazało się, że brat Chiring, który jechał z przodu był naczelnikiem straży granicznej i wioząc jego, mogliśmy spełnić swoje marzenie.
Yumthang okazało się przepiękną osadą. 
Yumthang - ostatnie turystyczne miejsce w Himalajach.
Typowo turystyczna – ostatnia osada z tej strony, w której nikt nie mieszka, wiele ludzi jednak ma lokalne biznesy. Zjedliśmy śniadanie w postaci jajek, tostów i popcornu, nasz przewodnik – Marcus i kierowca – Raju Ghatraj (czyt. Radżu Gatradż), jak zwykle spożyli :chińskie zupki” w sosie masala. 
Martin i Chiring Laden w jej knajpie.
Po krótkim spacerze wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dziewiczą drogą w górę, do tak zwanego „punktu zero”. Nie była to prosta droga. Jechaliśmy oblodzonym skrawkiem drogi, pełnego zasp i oblodzonych kamieni, ciągle w górę, mijając dzikie zające i daniele. Niebo było błękitne, cała reszta biała. 
Zima w górach.
Góry z tej perspektywy nie wydają się tak duże. Oblodzone szczyty znajdują się na wyciągnięcie ręki. Powietrze jest tak zimne, że trudno oddychać, poza tym ciśnienie powoduje, że nawet w pozycji siedzącej czuje się zawroty głowy, a serce wali mocno, co rejestrują uszy.
Wysadziliśmy naczelnika w jego miejscu pracy i jako pierwsi w tym roku dostaliśmy pieczątkę zezwalająca na podjechanie kolejnych trzech kilometrów stromo w górę. 
Ostatnia z wielu granic w Sikkimie.
W końcu, gdy samochód odmówił posłuszeństwa, wyszliśmy i bardzo wolno, na własnych nogach doszliśmy do Yumesamdong. Wielką radość sprawiało nam, że jesteśmy tutaj pierwsi. A potem, ryzykując aresztowanie, złamaliśmy kolejny przepis i wdrapaliśmy się jeszcze wyżej, na wysokość pięciu tysięcy pięciu metrów i nakręciliśmy film. 
Dotykając nieba bram.
Kręciło nam się w głowach, Markus poganiał nas, prosząc, żebyśmy już zeszli, pokazując chińskich obserwatorów. Istnieli chyba w jego wyobraźni, bo my oprócz pięknych widoków, niczego nie widzieliśmy. Niemniej posłuchaliśmy go, bo ciała odmawiały nam posłuszeństwa. Do samochodu doszedłem sapiąc – czułem się tak, jakbym miał ciężką astmę. Dopiero w drodze powrotnej, poniżej czterech tysięcy poczułem się lepiej. A może stało się tak, że zobaczyliśmy chyba najwyżej na świecie położoną stupę i zażądaliśmy postoju.
Stupa na wysokościach.
Następnie zjechaliśmy do Lachung na lunch. Córka mojej „przyszłej żony” zapytała, czy nie mogłaby z nami jechać do Londynu, bo ma ochotę żyć w większym mieście. Powiedziałem, że dopóki nie ożenię się z jej matką, jest to niemożliwe i po czułych pożegnaniach zaczęliśmy zjeżdżać w dół – do „domu”.
To dziwne. Gangtok, do tak niedawna najbardziej egzotyczne miejsce na ziemi, nazwaliśmy odruchowo „domem”. Oznacza to jedno. Jesteśmy obywatelami świata i z tym czujemy się najlepiej.