niedziela, 25 stycznia 2015

Wakacje - dzień 67,68 i 69.

Gangtok jest najspokojniejszą stolicą, jaką kiedykolwiek widziałem, a być może jest najbardziej harmonijnym miastem świata? Tego nie wiem - nie byłem wszędzie; tutaj jednak odpoczywamy naprawdę. Mieszkańcy są wyjątkowo serdeczni, jedzenie smaczne, pogoda wiosenna i ciągle słoneczna, a powietrze świeże. Raj na ziemi w czystej postaci.
Centrum miasta jest niewielkie, jednak bardzo funkcjonalne. Główna ulica jest wyłączona z ruchu drogowego. Przez środek na całej długości biegnie pas zieleni, gdzie zamiast trawnika ustawione są donice z kwiatami i niewielkimi zielonymi krzaczkami. Wzdłuż kwietników ustawione są wypolerowane i lśniące czystością ławki, za nimi stoją latarnie, na których umieszczone są dodatkowo małe głośniki, z których sączy się cicho - przyjemna, orientalna muzyka. Dobrze ubrani ludzie chodzą deptakiem powoli, uśmiechają się do siebie, rozmawiają w małych grupkach lub siadają na ławkach. Jest tu kilka kawiarni, dużo aptek i prywatnych gabinetów lekarskich, wiele banków, biur podróży i kantorów. Zadziwiająca ilość międzynarodowych markowych sklepów i restauracji przyciąga dyskretnymi reklamami, tanie jadłodajnie ukryte są nieco wyżej i najczęściej trzeba wejść w boczną uliczkę lub wspiąć się do nich po schodach. W końcu knajpy i nocne kluby zwracają na siebie uwagę muzyką, nie przeszkadzając jednak konkurencji.
Gantok - stolica Sikkimu, liczy nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców, a ich liczba zwiększa się w zawrotnym tempie.

Czas zwolnił. Przestaliśmy zwiedzać - zaczęliśmy żyć... mieszkać... tak po prostu.
W piątek poszliśmy na długi spacer, do lokalnego zoo, który raczej jest ogromnym parkiem, niż ogrodem zoologicznym. Z centrum trzeba wejść pod górę, krętą, asfaltową drogą. Zajmuje to 40-minut i pozwala spalić kilkaset kalorii. Następnie droga się kończy. Ścieżka, coraz węższa i bardziej stroma nie daje żadnych nadziei na dotarcie do celu, zwłaszcza że i ona, po pewnym czasie znika. Trzeba wówczas iść "na intuicję" pod górę, przy nachyleniu terenu większym niż 70 stopni. Tubylcy mówią "idź w górę, idź w górę", ale i tak w końcu człowieka dopada zwątpienie. W końcu staje się przed murem wysokim na trzy metry i trzeba poszukać "schodów", czyli kamiennych wypustek, po których można się wdrapać na kolejną, asfaltową ulicę, która prowadzi do bramy zoo.

Gdy doszliśmy, byłem tak mokry, że musiałem się rozebrać. Wykręciłem t-shirt i zacząłem nim kręcić na wietrze. Marcin szedł za mną - był już tak zmęczony, że uszła z niego cała radość. Na dodatek ogród okazał się ogromnym lasem, w którym "klatki" zwierząt miały po kilka hektarów i nie sposób było zobaczyć żadnego. Popatrzeliśmy na drzewa i w średnich humorach zaczęliśmy schodzić do miasta, co wcale nie było takie łatwe. Na dużych wysokościach, ludzie z nizin, męczą się szybciej, a rozrzedzone powietrze w niczym nie pomaga. Tamtego dnia w Himalajach, dodatkowo szalała burza śnieżna, co doprowadziło do dziwnych wahań ciśnienia, które naprawdę było odczuwalne.
Ogromne zoo, czyli największe, leśne wzgórze w Gangtoku.
W drodze powrotnej spotkaliśmy odświętnie ubranych mieszkańców, podążających tą samą drogą, którą pokonaliśmy. W przeciwieństwie do nas nie wykazywali żadnych oznak zmęczenia. Kondycję mam dobrą, więc chyba chodzi o warunki, które nie są dla nas naturalne.
Tubylcy.
Na obiad poszliśmy do indyjskiej restauracji, która wymieniona była w naszym, ponoć najlepszym przewodniku. "Lonely Planet" podaje często bzdury - wiele razy się o tym przekonaliśmy. Dodatkowo mapy nie są dokładne, czego rezultatem jest, że książka przydaje się bardziej jako taboret, ewentualnie papier na rozpałkę, niż drogowskaz dla podróżnika.
Trafiliśmy intuicyjnie. Ceny okazały się być kilkakrotnie wyższe od podanych w przewodniku; na szczęście obiad był smaczny. Jako przystawkę dostaliśmy cebulę, limonkę, pikle i dwie, szatańsko ostre papryczki. Kot "poparzył się" chilli - mnie przystawka smakowała tak, jak danie główne na które podano dwa dmuchane naleśniki i cieciorkę w bardzo ostrym sosie.
Ostra przystawka "na apetyt".
Wieczorem dopadła mnie chandra - stan umysłu, którego prawie nigdy nie doświadczam. Nie był to jednak smutek, tylko mnóstwo nagłych pytań i wątpliwości, na które nie miałem natychmiastowych odpowiedzi. W związku z tym kupiłem kilka piw, które sączyłem przez cały wieczór. Pomogło. Rozluźniłem się i odpowiedzi pojawiły się w przestrzeni następnego dnia. I kaca nie miałem, bo mówią, że gdy pije się w doborowym towarzystwie, to kaca nie ma. A piłem sam :).
Lokalne sikkimskie piwa.


Przypomniał mi się poemat Hanny Orłowskiej, a w zasadzie jedno słowo z wiersza, które czytała zawsze tak samo, we wszystkich krajach, na wszystkich wystąpieniach, na których pojawiła się w związku z promocją antologii „Niosący Słowa”. Tym słowem było „umrę”. Hania wymawiała je w specyficzny sposób, zawsze podnosząc oczy znad książki, z której czytała własne wersy. Obserwowała reakcję słuchaczy, zadając sobie pytanie, czy siedzący zdają sobie sprawę z tego, że staną się kiedyś ciałem, które bezużyteczne i nieprzytomne podlegać będzie utylizacji.

Myślałem o tym „umrę” długo. Wszyscy przecież mamy ograniczoną ilość czasu, która zmniejsza się z każdym oddechem. Żadna chwila nie powróci, a kolejne szanse mogą nie nadejść. Śmierć odbierze nam wszystko to, co skrupulatnie gromadziliśmy przez całe życie. Przede wszystkim zabierze nam myśli, wspomnienia i uczucia. Zgaśniemy, a po nas kolejni i następni. W końcu znikną wszystkie ślady naszej minionej obecności. „Ostatni grób nie będzie zasypany” – napisałem w jednym z wierszy – nastąpi czas niebytu. Wtedy właśnie czas zarówno przeszły, jak i przyszły przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. 

Zadawałem sobie pytanie, czy jestem człowiekiem wolnym i czy dokonuję dobrych, życiowych wyborów. Sobotni poranek, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przyniósł mi dobre odpowiedzi. Uzmysłowiłem sobie, że wszystko co robię jest moim własnym wyborem i że opinia publiczna ma marginalny wpływ na moje czyny. Żyję tak jak lubię, próbuję różnych rzeczy i jeśli coś jest mi "kamieniem w bucie", bez zastanowienia to wyrzucam.  Nie boję się zmienić zdania, lub zrezygnować z czegoś, czemu poświęcałem czas. W końcu zrozumiałem, że nie zależę od nikogo i co najważniejsze, że każda część mojego dotychczasowego życia, była moim świadomym wyborem i miała sens.

Sobota była "nasza". Wstaliśmy późno i powoli zjedliśmy śniadanie, przyniesione jak zwykle do łóżka. Był to gruby indyjski naleśnik z chilli i czerwoną cebulą. Później zrobiłem pranie, pośpiewałem pod prysznicem (film z ukrytej kamery na facebooku) i zrobiłem sobie "odnowę biologiczną". W południe poszliśmy na market, kupiliśmy mnóstwo owoców, warzyw i serów i włóczyliśmy się leniwie po uliczkach centrum. Po południu poszedłem do dermatologa, bo ostatnio mam nieznane mi problemy skórne polegające na tworzeniu się drobnych i szybko gojących ranek na owłosionych częściach twarzy. Doktorka powiedziała, że to wyjątkowo częsta przypadłość mężczyzn w moim wieku posiadających brody. Dała mi maść i poleciła się golić. Z ostatniej propozycji nie skorzystam - wolę maść.

Wieczorem poszliśmy odkrywać życie nocne. Trafiliśmy do zadymionego pomieszczenia, w którym trwało karaoke. Zamówiliśmy drinki i z rozbawieniem słuchaliśmy niemożebnych fałszów w rytm zachodniej muzyki. Nie wiem czemu, ale Azjaci uwielbiają śpiewać. Tak samo bawią się Koreańczycy, Chińczycy i Japończycy. Śpiewają do ekranu i przy tym się bawią. Było fajnie, dopóki brat barmana - Tashi, nie wziął mikrofonu do ręki. Poznaliśmy go dwa dni dzień wcześniej i po godzinie uciekliśmy, gdy poszedł do toalety. Chłopak ma niezwykłą potrzebę stania na świeczniku i cały czas mówi, starając się być zabawny. Nie zwracając uwagi na miny słuchaczy gada i gada bez opamiętania, co po pewnym czasie staje się nie do zniesienia. Połowa ludzi wyszła z pubu, zaraz później ulotniliśmy się i my. W końcu mogłem odetchnąć świeżym powietrzem. Tutaj jeszcze nie zrozumieli, że palenie w publicznych miejscach jest zbrodnią.

Niedzielę spędziliśmy przed telewizorem. Do centrum poszliśmy tylko na obiad i zakupy. Dzień był słoneczny i prawie upalny. Niestety w Himalajach, nadal szalała śnieżyca a białe, szare i granatowe chmury zasłoniły niebo. Jutro rano jedziemy tam daleko na kilka dni. Mam nadzieję, że oprócz śniegu, wiatru i wszechogarniającej mgły coś zobaczymy? Trzymajcie kciuki :)

A dzisiaj, wracając do pokoju zobaczyliśmy grupę kilkunastu tragarzy przenoszących biuro. Mężczyźni taszczyli sofy, półki i metalowe szafy na plecach. Kobiety nosiły fotele, biurka i stoły. Mają inną metodę dźwigania ciężkich rzeczy niż my i przenoszą wszystko na głowach. Ja z całą pewnością skręciłbym kark :) 
Przeprowadzka.
Sam zmęczyłem się dzisiejszą notką :). Idę spać.
Dobrego dnia!
Sobota rano. Kot śpi, ja właśnie się przebudziłem i uwieczniłem chwilę.