Gangtok jest najspokojniejszą stolicą, jaką kiedykolwiek widziałem, a być może jest najbardziej harmonijnym miastem świata? Tego nie wiem - nie byłem wszędzie; tutaj jednak odpoczywamy naprawdę. Mieszkańcy są wyjątkowo serdeczni, jedzenie smaczne, pogoda wiosenna i ciągle słoneczna, a powietrze świeże. Raj na ziemi w czystej postaci.
Centrum miasta jest niewielkie, jednak bardzo funkcjonalne. Główna ulica jest wyłączona z ruchu drogowego. Przez środek na całej długości biegnie pas zieleni, gdzie zamiast trawnika ustawione są donice z kwiatami i niewielkimi zielonymi krzaczkami. Wzdłuż kwietników ustawione są wypolerowane i lśniące czystością ławki, za nimi stoją latarnie, na których umieszczone są dodatkowo małe głośniki, z których sączy się cicho - przyjemna, orientalna muzyka. Dobrze ubrani ludzie chodzą deptakiem powoli, uśmiechają się do siebie, rozmawiają w małych grupkach lub siadają na ławkach. Jest tu kilka kawiarni, dużo aptek i prywatnych gabinetów lekarskich, wiele banków, biur podróży i kantorów. Zadziwiająca ilość międzynarodowych markowych sklepów i restauracji przyciąga dyskretnymi reklamami, tanie jadłodajnie ukryte są nieco wyżej i najczęściej trzeba wejść w boczną uliczkę lub wspiąć się do nich po schodach. W końcu knajpy i nocne kluby zwracają na siebie uwagę muzyką, nie przeszkadzając jednak konkurencji.
Gantok - stolica Sikkimu, liczy nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców, a ich liczba zwiększa się w zawrotnym tempie.
Czas zwolnił. Przestaliśmy zwiedzać - zaczęliśmy żyć... mieszkać... tak po prostu.
W piątek poszliśmy na długi spacer, do lokalnego zoo, który raczej jest ogromnym parkiem, niż ogrodem zoologicznym. Z centrum trzeba wejść pod górę, krętą, asfaltową drogą. Zajmuje to 40-minut i pozwala spalić kilkaset kalorii. Następnie droga się kończy. Ścieżka, coraz węższa i bardziej stroma nie daje żadnych nadziei na dotarcie do celu, zwłaszcza że i ona, po pewnym czasie znika. Trzeba wówczas iść "na intuicję" pod górę, przy nachyleniu terenu większym niż 70 stopni. Tubylcy mówią "idź w górę, idź w górę", ale i tak w końcu człowieka dopada zwątpienie. W końcu staje się przed murem wysokim na trzy metry i trzeba poszukać "schodów", czyli kamiennych wypustek, po których można się wdrapać na kolejną, asfaltową ulicę, która prowadzi do bramy zoo.
Gdy doszliśmy, byłem tak mokry, że musiałem się rozebrać. Wykręciłem t-shirt i zacząłem nim kręcić na wietrze. Marcin szedł za mną - był już tak zmęczony, że uszła z niego cała radość. Na dodatek ogród okazał się ogromnym lasem, w którym "klatki" zwierząt miały po kilka hektarów i nie sposób było zobaczyć żadnego. Popatrzeliśmy na drzewa i w średnich humorach zaczęliśmy schodzić do miasta, co wcale nie było takie łatwe. Na dużych wysokościach, ludzie z nizin, męczą się szybciej, a rozrzedzone powietrze w niczym nie pomaga. Tamtego dnia w Himalajach, dodatkowo szalała burza śnieżna, co doprowadziło do dziwnych wahań ciśnienia, które naprawdę było odczuwalne.
Ogromne zoo, czyli największe, leśne wzgórze w Gangtoku. |
Tubylcy. |
Trafiliśmy intuicyjnie. Ceny okazały się być kilkakrotnie wyższe od podanych w przewodniku; na szczęście obiad był smaczny. Jako przystawkę dostaliśmy cebulę, limonkę, pikle i dwie, szatańsko ostre papryczki. Kot "poparzył się" chilli - mnie przystawka smakowała tak, jak danie główne na które podano dwa dmuchane naleśniki i cieciorkę w bardzo ostrym sosie.
Ostra przystawka "na apetyt". |
Lokalne sikkimskie piwa. |
Przypomniał mi się poemat
Hanny Orłowskiej, a w zasadzie jedno słowo z wiersza, które czytała zawsze tak
samo, we wszystkich krajach, na wszystkich wystąpieniach, na których pojawiła
się w związku z promocją antologii „Niosący Słowa”. Tym słowem było „umrę”.
Hania wymawiała je w specyficzny sposób, zawsze podnosząc oczy znad książki, z
której czytała własne wersy. Obserwowała reakcję słuchaczy, zadając sobie
pytanie, czy siedzący zdają sobie sprawę z tego, że staną się kiedyś ciałem, które
bezużyteczne i nieprzytomne podlegać będzie utylizacji.
Myślałem o tym „umrę” długo. Wszyscy
przecież mamy ograniczoną ilość czasu, która zmniejsza się z każdym oddechem.
Żadna chwila nie powróci, a kolejne szanse mogą nie nadejść. Śmierć odbierze nam
wszystko to, co skrupulatnie gromadziliśmy przez całe życie. Przede wszystkim
zabierze nam myśli, wspomnienia i uczucia. Zgaśniemy, a po nas kolejni i
następni. W końcu znikną wszystkie ślady naszej minionej obecności. „Ostatni
grób nie będzie zasypany” – napisałem w jednym z wierszy – nastąpi czas
niebytu. Wtedy właśnie czas zarówno przeszły, jak i przyszły przestanie mieć
jakiekolwiek znaczenie.
Zadawałem sobie pytanie, czy jestem człowiekiem wolnym i czy dokonuję dobrych, życiowych wyborów. Sobotni poranek, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przyniósł mi dobre odpowiedzi. Uzmysłowiłem sobie, że wszystko co robię jest moim własnym wyborem i że opinia publiczna ma marginalny wpływ na moje czyny. Żyję tak jak lubię, próbuję różnych rzeczy i jeśli coś jest mi "kamieniem w bucie", bez zastanowienia to wyrzucam. Nie boję się zmienić zdania, lub zrezygnować z czegoś, czemu poświęcałem czas. W końcu zrozumiałem, że nie zależę od nikogo i co najważniejsze, że każda część mojego dotychczasowego życia, była moim świadomym wyborem i miała sens.
Sobota była "nasza". Wstaliśmy późno i powoli zjedliśmy śniadanie, przyniesione jak zwykle do łóżka. Był to gruby indyjski naleśnik z chilli i czerwoną cebulą. Później zrobiłem pranie, pośpiewałem pod prysznicem (film z ukrytej kamery na facebooku) i zrobiłem sobie "odnowę biologiczną". W południe poszliśmy na market, kupiliśmy mnóstwo owoców, warzyw i serów i włóczyliśmy się leniwie po uliczkach centrum. Po południu poszedłem do dermatologa, bo ostatnio mam nieznane mi problemy skórne polegające na tworzeniu się drobnych i szybko gojących ranek na owłosionych częściach twarzy. Doktorka powiedziała, że to wyjątkowo częsta przypadłość mężczyzn w moim wieku posiadających brody. Dała mi maść i poleciła się golić. Z ostatniej propozycji nie skorzystam - wolę maść.
Wieczorem poszliśmy odkrywać życie nocne. Trafiliśmy do zadymionego pomieszczenia, w którym trwało karaoke. Zamówiliśmy drinki i z rozbawieniem słuchaliśmy niemożebnych fałszów w rytm zachodniej muzyki. Nie wiem czemu, ale Azjaci uwielbiają śpiewać. Tak samo bawią się Koreańczycy, Chińczycy i Japończycy. Śpiewają do ekranu i przy tym się bawią. Było fajnie, dopóki brat barmana - Tashi, nie wziął mikrofonu do ręki. Poznaliśmy go dwa dni dzień wcześniej i po godzinie uciekliśmy, gdy poszedł do toalety. Chłopak ma niezwykłą potrzebę stania na świeczniku i cały czas mówi, starając się być zabawny. Nie zwracając uwagi na miny słuchaczy gada i gada bez opamiętania, co po pewnym czasie staje się nie do zniesienia. Połowa ludzi wyszła z pubu, zaraz później ulotniliśmy się i my. W końcu mogłem odetchnąć świeżym powietrzem. Tutaj jeszcze nie zrozumieli, że palenie w publicznych miejscach jest zbrodnią.
Niedzielę spędziliśmy przed telewizorem. Do centrum poszliśmy tylko na obiad i zakupy. Dzień był słoneczny i prawie upalny. Niestety w Himalajach, nadal szalała śnieżyca a białe, szare i granatowe chmury zasłoniły niebo. Jutro rano jedziemy tam daleko na kilka dni. Mam nadzieję, że oprócz śniegu, wiatru i wszechogarniającej mgły coś zobaczymy? Trzymajcie kciuki :)
A dzisiaj, wracając do pokoju zobaczyliśmy grupę kilkunastu tragarzy przenoszących biuro. Mężczyźni taszczyli sofy, półki i metalowe szafy na plecach. Kobiety nosiły fotele, biurka i stoły. Mają inną metodę dźwigania ciężkich rzeczy niż my i przenoszą wszystko na głowach. Ja z całą pewnością skręciłbym kark :)