środa, 11 lutego 2015

Wakacje - dzień 85 i 86

Jedziemy pociągiem na południe Indii do Kochi, oddalonego od stolicy, około 3000-kilometrów. Przed nami bardzo długa droga. Ponieważ ostatnia 30-godzinna podróż sleeperem wykończyła nas całkowicie, tym razem kupiliśmy bilet na klasę pierwszą - najdroższą w tym kraju. Pisać będę na bieżąco, by o niczym nie zapomnieć i aby wrażenia były jak najbliższe prawdy.

Indyjskie pociągi mają znacznie więcej klas niż europejskie. Najniższą jest klasa druga siedząca, którą jechaliśmy z Bogh Gaya do Patna. Na dłuższych  trasach istnieją jeszcze: klasa pierwsza siedząca i klasa pierwsza siedząca z klimatyzacją. Są jednak rzadko spotykane. Dalekobieżne ekspresy posiadają klasę sleeper, którą najczęściej podróżujemy. Każdy wagon ma 72 twarde prycze i nie jest podzielony na przedziały. Okna się tam nie domykają, toalety są w opłakanym stanie, a wewnątrz panuje nieustanny zgiełk. Każdy turysta powinien przynajmniej raz spróbować "czwartej klasy sypialnej". Następnie mamy klasę trzecią sypialną z klimatyzacją, w której "przedziały" rozdzielają zasłony; pasażerowie dostają też koce. Klasa druga z klimatyzacją ma po cztery miejsca w "przedziałach" oddzielonych grubą kotarą od korytarza, na którym znajdują się - zamiast bocznych łóżek - foteliki. W końcu klasa pierwsza z klimatyzacją, posiada prawdziwe szerokie, zamykane przedziały. Istnieje klasa pierwsza 4-osobowa i 2-osobowa, którą właśnie mamy przyjemność jechać. Różnica w cenie jest znaczna. Na trasie New Delhi -Kochi, sleeper kosztuje: 1800 rupii (107 złotych), a pierwsza klasa AC 2-osobowa: 16000 rupii (960 złotych).

10:55 - ruszamy planowo. Pociąg wjechał na peron piąty, 20-minut przed odjazdem. Na wagonie pierwszej klasy, na drzwiach głównych, widniały nasze nazwiska, opatrzone okrągłą, czerwoną pieczęcią. Lokaj uprzejmie pokazał nam nasz przedział. Po chwili pojawił się inny chłopiec i podarował nam róże, pięć minut później przyszedł kolejny, ze świeżą pościelą i kwiatami.
Czysta pościel i ręczniki na górnym łóżku.
Łóżka są wygodne. Długie na nieco ponad 2-metry i szerokie na 70-80 centymetrów. Na górnym jest chłodniej. Klimatyzacja działa przez cały czas i nie da się jej wyłączyć. Jest jednak mniej uciążliwa, niż myślałem.

12:00 - przychodzi kelner i pyta co mamy ochotę w porze lunchu. Zamawiam wegetariańskie thali, Marcin kurczaka w sosie curry. Minutę później w drzwiach staje kolejny chłopiec i przynosi na tacy zupę pomidorową, paluszki kminkowe i masło. Jemy ze smakiem, choć nie jesteśmy specjalnie głodni.
Wstęp do lunchu.
Drugie danie zostaje przyniesione pół godziny później. Jest smaczne, wyważone smakowo i odpowiednio obfite.
Lunch.
Po obiedzie gotujemy sobie wodę na herbatę i zwracamy uwagę na zmianę krajobrazu. Zielone, przepełnione wodą pola, przeobrażają się w wyschnięte pagórki koloru gliny. Widzimy pasterzy wypasających setki kóz oraz liczne grupy wielbłądów, podążających z znanym tylko sobie kierunku.

14:00 - kolejny chłopiec (w głowie rodzi się pytanie "ile tu ludzi pracuje"), przynosi nam lody. W smaku przypominają śnieżki, które pamiętam z dzieciństwa. W trakcie delektowania się deserem wchodzi kelner i pyta, co życzymy sobie jeść na kolację - Kot jest coraz bardziej zadowolony. 
Lody.

Męczy mnie infekcja nosa i krtani. Ktoś sprzedał mi zielonego gluta. Zawsze zaczyna się tak samo: drapie i szczypie pod podniebieniem, potem pojawia się straszliwy wewnętrzny katar i na drugi dzień zielony glut - stąd tak słodko to nazywam. Choroba wywołuje u mnie 2-3 dniowe osłabienie, a później przechodzi, w  zasadzie schodzi niżej, pozostawiając uczucie kluski w gardle, która z kolei przeistacza się w kaszel - nawet 6-tygodniowy. Ostatnio zwalczyłem ją na etapie kluski, przesadną ilością leków i ziół. Co 4-godziny zażywam więc aspirynę, witaminę C, pseudoefedrynę a na wieczór raczę się gorącą cytryną z paracetamolem. Jak nie przejdzie będę zły...

15:39 - dojeżdżamy do pierwszej stacji z 9-minutowym opóźnieniem. Jak tak dalej pójdzie - pojutrze - dotrzemy na miejsce, "na czas". Kota okazuje się być małą miejscowością w Rajasthanie - na dworcu prawie nikt nie wysiada. Jest cicho, ciepło i sucho. Tak jak w Delhi, w granicach 25 stopni. Gleba jest jednak sucha. Krajobraz zmienił się nie do poznania - ziemia jest tutaj płaska, koloru rdzawego, rzadko porośnięta krzewami i niskimi roślinami, nie wymagającymi zbyt wiele wody.
Rajasthan.

16:35 - przynoszą podwieczorek, na który składają się: kanapka z serem i ostrym sosem pomidorowym, delicje arabskie (coś pomiędzy cukrową watą, a chałwą), samosa (trójkątny pierożek z ziemniakami na ostro), orzeszki ziemne (w posypce masala) i herbata. 
Podwieczorek.
Kolejne godziny spędzam nad książką, którą wgrałem na telefon. W przedziale mamy kontakty, więc nie oszczędzam baterii. Marcin przysypia i generalnie jest mało obecny. Mamy "ciche godziny", bo mnie zdenerwował mówiąc, że wszystkich pozarażam, a potem jeszcze zaczął mnie przedrzeźniać. Tak mnie tym dotknął, że przestałem się do niego odzywać, wcześniej wrzeszcząc, rzecz jasna. Ale tym razem, wina leży po jego stronie - nie sprawia mi przyjemności katar i kaszel. No nic... Biorę leki i smaruję się olejkiem.

Za oknem robi się znów zielono. Mijamy "oazy", pełne palm i stawów oraz wioski - bardzo biedne - zawalone śmieciami. Brzydko... wracam do Faraona.

19:00 - przynoszą zupę i paluszki chlebowe. Tym razem jest to jarzynowa. Dobra - na styl europejski. Kwadrans później dostajemy kolację. Nawet Kot rzuca komentarz "nic innego nie robimy, tylko jemy". 
Kolacja.
Zjadamy połowę. Kotlety są zbyt ostre, ale groszek z czerwoną marchewką - niebo w gębie! Zaraz po posiłku przychodzi chłopiec od lodów (zauważamy, że mężczyźni przydzielani są do poszczególnych posiłków). Tym razem przynosi zabajone z czekoladowymi kuleczkami. Wspaniałe! Następnie jest kawa z mlekiem, po której pojawia się lokaj z pytaniem o śniadanie i godzinę budzenia. 

22:19 - do Vadodary przyjeżdżamy przed czasem. Marcin już śpi, w zasadzie próbuje usnąć, wydając mi polecenia, mówiąc jakie tabletki powinienem połykać. Dalej jestem na niego zły i wolę, żeby już spał. Gdy w końcu słyszę chrapanie, kładę się na łóżku i oglądam film. Muszę przyznać, że w takich warunkach, podróżowanie pociągiem jest wyłącznie przyjemnością...
idę spać...

07:39 - budzę się po dość dobrze przespanej nocy. Łóżko okazało się wygodne, a pościel wystarczająco ciepła i miękka. 
Za oknem widzę piękny wschód słońca, z charakrerystycznym dla tej strefy "wyskokiem" dziennej gwiazdy. W Polsce, czy w Anglii powoli wychodzi kula: najpierw prawie czerwona, później blednąca do koloru pomarańczowegi i w końcu do coraz jaśniejszej żółci... tutaj zaś wyskakuje nagle, jak nadmuchana piłeczka spod wody...
Piękny wschód słońca.
Za oknem wzgórza, wysokie na kilkaset metrów. Wszystkie bujnie porośnięte wysokimi drzewami, dużo drobnych rzek i stawów. Mimo, że nie czujemy tego, co na zewnątrz wiem, że jest bardzo wilgotno. I nagle wjeżdżamy w mgłę, tak gęstą, że wszelka forma za oknem znika. Dopiero po długim czasie promienie słońca rozrzedzają ją na tyle, że można wyodrębnić sylwetki najbliższych drzew. Jest w tym magia i można o tym bajki pisać...

Po ósmej biorę prysznic. Łazienka jest czysta, a z natrysku wypływa letnia woda pod odpowiednim ciśnieniem. Gdy wracam, czeka na mnie śniadanie. Marcin wychwala smak omleta i tostów; płatki z mlekiem i sałatka też są dobre. Chwilę rozmawiamy i choć złość mi minęła nadal jestem obrażony. Kot chyba to widzi i stara się być użyteczny: robi mi herbatę, podstawia pod nos ciasteczka i pociesza. Na szyję nakłada mi swój gau z buddyjskimi relikwiami, które mają przegonić gluta. Zakładam, ale biorę dodatkowo Sudafed (aspiryna i pseudoefedryna). Na opakowaniu nie ma dawki - biorę dwie kapsułki w przeświadczeniu, że o jedną za dużo. 

09:51 - z 36-minutowym opóźnieniem dojeżdżamy do Ratnagiri w stanie Maharasthra. Na zewnątrz z całą pewnością panuje upał. Świadczą o tym gesty tubylców, którzy mimo skąpego odzienia, wachlują się czym popadnie. Roślinność jest tu bujna, nieujarzmiona przez człowieka, na co najprawdopodobniej wpływa rodzaj terenu. Jak okiem sięgnąć, wznoszą się tutaj niewielkie, lecz gęsto usiane, wzgórza o stromych, nieregularnych i sypiących się zboczach.

Po godzinie powolnego przesuwania się po torach włączamy muzykę i śpiewamy sobie piosenki, jedząc chipsy i ciastka, popijając je herbatą. Do kolejnej stacji - Sawantwadi Road - docieramy godzinę po planowanym czasie. Wychodzimy na zewnątrz i doświadczamy szoku: plus czterdzieści dwa. Do celu mamy jeszcze z tysiąc kilometrów - tam będzie cieplej!
Jedziemy wzdłuż linii brzegowej, jednak zbyt daleko od oceanu, aby go zobaczyć. W zamian mijamy liczne, malutkie wioski i coraz bardziej malownicze pola uprawne.
Jedna z setek mijanych wiosek.

12:10 - dostajemy zupę pomidorową. Drugie danie składa się z trzech rodzajów klusek i kotletów warzywnych. Jemy ze średnim smakiem i w nie do końca określonych nastrojach pojawiamy się w Goa - najmniejszym stanie Indii. Piękny to rejon z dużą ilością rzek, jezior i plaż z białym piaskiem. Raj dla turystów. Przebywają tu zamożni emeryci i osoby ceniące sobie luksus. My po dwóch dniach, zanudzilibyśmy się tu na śmierć. O 14:02 przekraczamy kolejny stan - Karnataka - którą zwiedzimy później. Na granicy z Goa, wygląda tak:
Pomędzy Goa a Karnataką.
Niestety zdjęcia z pociągu nie wychodzą najlepiej. W każdym razie błękit rzeki, miesza się z morskim kolorem oceanu i lazurem nieba. Niebieskość tego lokalnego raju ozdabiają zielone palmy i urocze wysepki, których tym więcej, im bliżej morza.

Drzemiemy. W przerwach czytam książkę. Czasami zachwycamy się coraz bardziej zjawiskowymi, żółto-zielono-szafirowymi widokami za oknem. Trawa i drobne krzewy wypalone słońcem są beżowe i żółte, czasem wpadają zaś w kolor pomarańczowy; drzewa przyzwyczajone do upałów, mają barwę soczyście zieloną, co na zdjęciach wygląda wręcz nienaturalnie. Lazurowe i niczym przez kilka miesięcy niezmącone niebo razi w oczy, każdego kto patrzy nań wprost. Czasami zdarzają się drzewa obsypane kwieciem, tak dorodnym, że nie wygląda to naturalnie. Widzieliśmy takie cuda: czerwone, jaskrawo żółte i różowe. Wszystko to od czasu do czasu przerywają szerokie rzeki, które wpadają do oddalonego o kilka kilometrów oceanu.

W naszym przedziale jest chłodno na tyle, że siedzimy okryci delikatnymi kocami. Co chwila dostajemy przekąski, a gdy czegoś potrzebujemy, możemy zadzwonić po lokaja. Bardzo to wygodne i na moją niedyspozycję zdrowotną odpowiednio komfortowe. Póki co jednak, wspomagany medykamentami, czuję się dobrze i niczego, oprócz częstych herbat nie potrzebuję. A róże pięknie rozkwitły i pachną nam lepiej, od sztucznych odświeżaczy.
Nasz "kącik".
17:05 - przynoszą podwieczorek, taki sam jak wczoraj. Jemy rozmawiając o planach. W Kochi mamy zamiar zostać do końca lutego, musimy więc poczytać o tym co, oprócz wylegiwania się na plaży, możemy robić. Prognoza pogody na każdy dzień jest taka sama: codziennie ma być bezchmurnie, dość wilgotno i jak a nas, bardzo gorąco, bo w granicach plus 45 stopni Celsjusza. Rozmowę przerywa nam postój pociągu na stacji, której nazwa bardzo nas rozbawia. Zatrzymujemy się bowiem w Udupi, gdzie temperatura w słońcu przekracza plus 50 stopni! Postój nie jest długi, ale spocić się nam udaje.
Upał w Udupi.
Na kolejnych stacjach zjawiamy się przed czasem. Korzystając z dłuższych przerw, wychodzimy na zewnątrz. Wkrótce zapada zmrok i przestaje być tak gorąco. O 20:01, w Kannur, na godzinę po zachodzie słońca jest już 30-stopni i da się oddychać.

Na kolację otrzymujemy thali. Nie jest tak dobre jak wczoraj, poza tym, jesteśmy przejedzeni. Nie przywykliśmy do pięciu solidnych posiłków dziennie i szczerze mówiąc wolę, by tak pozostało. Po kolacji wydarza się coś, co wydaje mi się żenujące. W drzwiach pojawia się obsługa pociągu z koszyczkiem, w którym znajduje się kilka banknotów o nominale 500-rupii. Takie wymuszanie napiwku wcale mi się nie podoba i pozostawia niesmak. Może to czas, żeby zamiast integrować się z lokalnymi mieszkańcami, zacząć zachowywać się jak brytyjski turysta? 

Jedziemy. W oknie widzimy własne odbicia. Marcin przysypia, a ja myślę nad okładką do tomiku Tamary. Niektórzy myślą, że zrobienie książki nie jest czasochłonne. W sumie mają rację - buble robi się w trzy dni...
Muszę przyznać, że podróżowanie pierwszą klasą sypialną jest wypoczynkiem samym w sobie. Przebywanie w jednym pomieszczeniu pomaga pozbierać myśli, wyciszyć się i po prostu odpocząć. Od trzech miesięcy, każdego dnia robiliśmy coś nowego. Siedzenie na miękkich sofach i 10-godzinny sen jest miłą odmianą. 
Dodatkową zaletą jest cisza, jaka tu panuje. Nie wiem, czy powodują to podwójne szyby w oknach, czy dość wolne tempo jazdy. W każdym razie jedziemy gładko, znacznie wygodniej niż niemieckimi ekspresami sypialnymi. 

Dojechaliśmy.