piątek, 13 lutego 2015

Wakacje - dzień 87 i 88

Po pierwszych dwóch dniach w Kochi, jesteśmy zachwyceni. Po raz pierwszy od przyjazdu do Indii, czuję się tutaj jak na prawdziwych wakacjach. Może to za sprawą pogody, która zdecydowanie poprawia nastrój, albo dobrego jedzenia w licznych nadmorskich knajpkach? A może to ocean, który szumi zapraszając do kąpieli w wodzie, której temperatura wynosi 33 stopnie Celsjusza? 

Miasto, jeśli miałbym przyrównać do jakiegoś innego na świecie, podobne jest do Kazimierza Dolnego. Dużo tu malowniczych knajpek, restauracji oraz innych zakątków. Są tutaj galerie i niewielkie awangardowe miejsca, nastawione na sztukę. Codziennie można posłuchać koncertu jakiegoś solisty, albo udać się na słynne pokazy tańców. Wreszcie, można iść do kościoła. Miasto bowiem jest wyłącznie katolickie, a kościołów, szkół katolickich i kapliczek są tutaj setki.

Bardzo ciekawe jest zderzenie się dwóch, tak bardzo odmiennych kultur i religii. Wnętrza tutejszych świątyń są bardziej kolorowe i żywe niż w Europie. Figurki Matek Boskich ustrojone są migającymi lampionami, wieńcami lub kolorowymi wdziankami. Często mają też pomalowane paznokcie. W niejednym kościółku Chrystus "puścił do nas oczko", zresztą wszyscy święci (szczególnie Matka Teresa) tak robią. Bardzo popularnym świętym jest Sebastian - wszak między innymi jest patronem chorych na wszystkie dolegliwości zakaźne - jego rany żarzą się na czerwono. Sebastian został przeszyty strzałami za wiarę. Nie zginął jednak w ten sposób. Wyleczony znów zaczął zarzucać barbarzyństwo cesarzowi i ten zabił go w końcu pałami. Sami przyznacie, że bardziej malowniczo wyglądają strzały niż pałki, jako atrybut świętości...
Pełnia koloru w bazylice w Koczi.
Jeśli już o kościołach mowa, to znajduje się tutaj najstarszy kościół katolicki w całych Indiach. Wybudowany został przez franciszkanina w 1503 roku. Początkowo jako drewniana kapliczka, poświęcony był świętemu Bartłomiejowi, po późniejszej renowacji zmienił patrona, którym stał się święty Franciszek z Asyżu. Pochowano tutaj portugalskiego odkrywcę Vasco da Gama, jednak kilka lat później zabrano jego szczątki do rodzinnego kraju. Dalej jednak główną atrakcją tego miejsca jest płyta nagrobna podróżnika.
Kościół świętego Franciszka w Kochi.
Kochi to w końcu miasto wszystkich kolorów i smaków. Wszystko tętni tutaj życiem, zarówno w dzień, jak i w nocy. Oprócz nowoczesnych i markowych samochodów, po ulicach chodzą słonie, kuce i wielbłądy. Wzdłuż deptaka ustawione są setki straganów, na których można kupić praktycznie wszystko, szczególnie jednak kolorowe wyroby jubilerskie i owoce morza, z których miasto słynie.
Siodełka dla turystów.
Wczoraj były urodziny Marcina. Spędziliśmy je w tym upalnym miejscu. Wieczorem wznieśliśmy toast wodą sodową - mamy nadzieję, że żadnemu z nas nie uderzy do głowy.
Dzisiaj natomiast wypożyczyliśmy rowery i po śniadaniu kupiliśmy bilety na prom, jadący na sąsiednią, oddaloną o kilkaset metrów wyspę, na której są ładne plaże. Prom kosztuje 3 rupie (około 15 groszy) i kursuje co 10-minut.

Za nasz cel obraliśmy sobie plażę Cherai, oddaloną od nas około 20 kilometrów. Mieliśmy ochotę na aktywny dzień, w stylu "cardio". Rowery wybieraliśmy powoli. Indyjska wypożyczalnie serwuje bowiem rowery bez pedałów, a czasami bez kół.Trzeba przerobić wiele pojazdów, żeby wybrać właściwy - szczególnie, jeśli bierze się go na dwa tygodnie. Po sprawdzeniu powietrza, wybrałem Herkulesa, Kot zaś coś dla dam. Nie dał się przekonać na rower z ramą, choć prosiłem go kilka razy.
Opony w porządku - pojedzie.
Po piętnastu minutach podróży, Marcin zaczął wywijać rączkami i krzyczeć, że "się popsuło". Początkowo nie słyszałem, bo wlókł się na swoim rowerku, choć pedałował tak, że cały był czerwony. Okazało się, że spadł mu łańcuch. Rozbawiony odwróciłem rower do góry oponami i oceniłem zniszczenia. Kotem w tym zasie polatał w kilka stron i przyniósł mi patyczek. Do tej pory nie wiem, co chciał nim robić. Nie mając innego wyjścia, założyłem łańcuch. Ręce miałem w smarze i nic, co mogłoby je umyć.
Charakterystyczne krajobrazy.
Dalej jechaliśmy przez wiele wiosek, wszystkich do siebie podobnych. Najczęściej ulica porośnięta jest z dwóch stron palmami. Taki "pasek" ma szerokość od kilku, do kilkunastu metrów i jest otoczony z dwóch stron wodnymi basenami. Na szerszych znajdują się gospodarstwa domowe. Węższe są najczęściej tylko łącznikami. Czasami kanały są wąskie, na dwa metry. Pływają po nich łódki, przypominające weneckie gondole - zbyt mało miejsca, aby użyć wioseł.
Marcin na rowerku.
Droga nie była łatwa, niemniej okazała się jedną z najpiękniejszych szlaków w naszym życiu. Po jednej stronie mieliśmy malownicze wioski rybackie, po drugiej: palmy, plażę i ocean. Jeszcze jedno było bezcenne - podczas krótkich postojów jakie sobie robiliśmy, byliśmy jedynymi ludźmi na rozgrzanej słońcem plaży.
Czasami zdarzało się, że wzburzone morze rozwalając skrupulatnie ustawiany murek, niszczyło drogę. Kot jednak okazał si wytrwały i z uśmiecham pokonywał wszystkie przeszkody. A gdy marudził, przywoływałem go do porządku.
Trudniejsza część drogi.
Jechaliśmy prawie cztery godziny. W końcu dotarliśmy do celu. Plaża nie różniła się od tych miejsc, obok których przejeżdżaliśmy, jednak tylko wokół niej tętniło życie. 
Wykąpaliśmy się w prawie gorącym oceanie, poleżeliśmy na plaży i zjedliśmy naprawdę dobry posiłek, a potem wsiedliśmy na rowery i wróciliśmy do pokoju. Jest noc. Marcin śpi. Ja też idę spać.
Skąpani w słońcu i słonej wodzie.