Minęło sto dni naszych wakacji – jak do tej pory
najdłuższych w naszym życiu. Obaj czujemy niedosyt, tym większy, im dłużej tu
jesteśmy. Miała rację moja babcia, która lubiła powtarzać przysłowie „w miarę
jedzenia, apetyt wzrasta”; wtedy patrzyłem na nią ze zdziwieniem, teraz wiem,
że nie chodziło jej o pełny brzuch.
Uczciliśmy naszą małą „rocznicę” i za poradą Paula,
pojechaliśmy autobusem do oddalonej 70-kilometrów Allpey – miejscowości słynącej
z niezwykle rozbudowanej sieci kanałów i malowniczej, bajkowej wręcz scenerii.
Na miejscu zaopatrzyliśmy się w prowiant i po kilku minutach ostrej negocjacji
cenowej, wynajęliśmy na kilka godzin łódź ze sternikiem, na tyle komfortową, że
od razu poczuliśmy się jak królewicze!
Focia spod baldachimu. |
Na łajbie, pod baldachimem, znajdowało
się szerokie, wygodne i czyste łoże; za
nim dwa fotele ze stolikiem i dodatkowym miejscem do odpoczynku; z przodu zaś,
na miękkim, rozgrzanym promieniami słońca materacu, można było się opalać.
Nigdy wcześniej nie korzystaliśmy z takiego typu rozrywek – wolimy bardziej
dynamiczne rozwiązania – jednak tym razem obaj byliśmy zauroczeni.
Jak King :) |
Leżąc na
łożu, obserwowaliśmy coraz to ładniejsze widoki, podglądaliśmy mieszkańców
łowiących ryby, myjących naczynia lub kąpiących się w zielonkawej wodzie.
Kotek w półcieniu. |
Mieliśmy także okazję zobaczyć zwierzęta w ich naturalnym środowisku, co było
naprawdę interesujące. Następnie odpoczęliśmy na plaży – w tych rejonach
czystej i prawie bezludnej – i jako, że przypadkowo doszliśmy do lokalnej
stacji kolejowej, wróciliśmy do domu pociągiem, gdzie Sophy przygotowała
cudowną kolację: pieczone prosię w ziołach i curry z ryżem i trzema sałatkami –
chwaliliśmy ją tak, że się zaróżowiła.
"Przechodzień". |
Wieczorem przenieśliśmy się do XL – lokalnej pijalni piwa,
gdzie poznaliśmy 24-letniego Atamira z Izraela i dziesięć lat starszego Chrisa
ze Szwajcarii. Młodszy wyemigrował wraz z rodziną do Kazachstanu, z powodu
pracy, jaką dostał jego ojciec. W końcu postanowił zobaczyć świat i nie
planując daty powrotu, zaczął prywatną przygodę z Indiami w Goa. Rodzice Chrisa
byli podróżnikami. Ostatnie lata spędzili okrążając kilkakrotnie ziemski glob,
jednak w lutym okazało się, że jego matka ma zaawansowanego raka – zmarła w
sierpniu. Chłopak wyjechał, udostępniając swoje mieszkanie ojcu. Wraz z grupą
osób wybiera się na Malediwy, Mauritius, Madagaskar i do Afryki. Za rok wróci
do domu. Każda spotkana w podróży osoba to chodząca książka...
Dzień sto pierwszy spędziliśmy na wyspie Vypin, jadąc rowerami
po plaży. Podczas odpływu wilgotny piasek jest doskonałym podłożem do jazdy,
lepszym niż gładki asfalt. Chłodzeni wiatrem i z rzadka zabłąkanymi falami
dojechaliśmy do Cherai beach, gdzie zjedliśmy lunch i poleżeliśmy na gorącym
piasku. W drodze powrotnej zauważyłem, że mam czerwone dłonie. Po raz pierwszy
w życiu opaliłem sobie tą część ciała. Kot wygląda jak Mulat, niestety ostre
słońce i na jego skórze wyrządza szkody. Zapomniał posmarować filtrem
przeciwsłonecznym ramion i po półgodzinnej „kąpieli słonecznej” zrobiły mu się
pęcherze.
Wieczorem po kolacji, znów poszliśmy do XL. Kingfisher –
lokalne piwo – przypadło nam do gustu. Wypiliśmy tylko po jednym - ponieważ kac
w temperaturze bliskiej pięćdziesięciu stopni jest rzeczą straszną – i
wróciliśmy do domu, gdzie czekał na nas zmrożony arbuz.
W piątek zmęczeni słońcem udaliśmy się do centrum handlowego
Lulu Mall, spędzając kilka godzin w klimatyzowanych pomieszczeniach. Zjedliśmy
lunch, wypiliśmy kawę i weszliśmy do wielkiego, ekskluzywnego marketu, którego
wnętrze okazało się kolejnym szokiem – tak bogato zaopatrzonego sklepu, nie
widzieliśmy nigdzie na świecie. Kupiliśmy sobie nadziewane budyniem i wiśniami
kruche bułeczki i gazowany sok jabłkowy – kolejne niebiosa pod podniebieniem.
Na czwartą czterdzieści poszliśmy do kina. Tym razem
obejrzeliśmy Kingsmana – zabawną wersję „Bonda dla młodzieży”. Film niczego
nowego nie wniósł do światowej kinematografii, jednak można go polecić każdemu,
kto ma ochotę się rozluźnić. Wróciliśmy późno.
Nasz ostatni dzień w Kochi spędziliśmy lokalnie. Przez pół
dnia pakowaliśmy się, układając brudne rzeczy na dwie kupki: białą i kolorową.
Dwa razy powiedziałem pani domu, żeby nie łączyła tych rzeczy i zrobiła dwa
osobne prania. Posłuchała, ale nie do końca. Po kolorowej przepierce dolała
chloru do białego, a później wszystko razem wrzuciła do wirówki powodując, że
każda rzecz zrobia się w „groszki”. Byłem zły, ale złość ukryłem – wyładowałem
ją na fryzjerze, do którego poszedłem kilka chwil później. Dokładnie
wytłumaczyłem mu jak chcę być obcięty, a on zrobił po swojemu, w rezultacie
czego, musiał używać maszynki ścinając mnie na żołnierza. Dodatkowo zaciął mnie
na szyi głęboko, naruszając pieprzyka. Krew lała się przez kilka godzin. Byłem
tak wściekły, że chciałem go zabić. Sophy i jej starszy syn latali koło mnie z
wacikami, gdy wróciłem do domu. Sebastian nawet głaskał mnie po głowie tak, jak
głaszcze się małe dziecko. Widocznie takie mają zwyczaje – podziałało. Na
poprawę humoru poszliśmy na zakupy. Kilka nowych t-shirtów zrobiło swoje,
dodatkowo Kot poszedł do centrum i kupił mi w prezencie nowe spodnie. Przy
okazji zaprzyjaźnił się z właścicielem sklepu, który koniecznie chciał go na
kawę zapraszać i podwozić motorem pod nasz hotel. Marcin nie skorzystał z
uroczej propozycji; podejrzewam, że oczami wyobraźni widział mnie -
gromowładnego.
Wieczorem uraczono nas uroczystą wieczerzą, na koszt
właścicieli. Była ryba w sosie kokosowym, kalafior pięciu smaków, ryż, sałatki
i napoje. Polubiliśmy się i muszę przyznać, że trudno nam było wyjeżdżać.
Wyściskaliśmy się mocno, Paul odprowadził nas na autobus, którym pojechaliśmy
na stację. Pociąg przyjechał punktualnie – w tej chwili podziwiamy widoki,
patrząc przez okno.