sobota, 28 lutego 2015

Wakacje - dzień 100,101,102 i 103

Minęło sto dni naszych wakacji – jak do tej pory najdłuższych w naszym życiu. Obaj czujemy niedosyt, tym większy, im dłużej tu jesteśmy. Miała rację moja babcia, która lubiła powtarzać przysłowie „w miarę jedzenia, apetyt wzrasta”; wtedy patrzyłem na nią ze zdziwieniem, teraz wiem, że nie chodziło jej o pełny brzuch.

Uczciliśmy naszą małą „rocznicę” i za poradą Paula, pojechaliśmy autobusem do oddalonej 70-kilometrów Allpey – miejscowości słynącej z niezwykle rozbudowanej sieci kanałów i malowniczej, bajkowej wręcz scenerii. Na miejscu zaopatrzyliśmy się w prowiant i po kilku minutach ostrej negocjacji cenowej, wynajęliśmy na kilka godzin łódź ze sternikiem, na tyle komfortową, że od razu poczuliśmy się jak królewicze! 

Focia spod baldachimu.
Na łajbie, pod baldachimem, znajdowało się  szerokie, wygodne i czyste łoże; za nim dwa fotele ze stolikiem i dodatkowym miejscem do odpoczynku; z przodu zaś, na miękkim, rozgrzanym promieniami słońca materacu, można było się opalać. Nigdy wcześniej nie korzystaliśmy z takiego typu rozrywek – wolimy bardziej dynamiczne rozwiązania – jednak tym razem obaj byliśmy zauroczeni. 

Jak King :)
Leżąc na łożu, obserwowaliśmy coraz to ładniejsze widoki, podglądaliśmy mieszkańców łowiących ryby, myjących naczynia lub kąpiących się w zielonkawej wodzie. 

Kotek w półcieniu.
Mieliśmy także okazję zobaczyć zwierzęta w ich naturalnym środowisku, co było naprawdę interesujące. Następnie odpoczęliśmy na plaży – w tych rejonach czystej i prawie bezludnej – i jako, że przypadkowo doszliśmy do lokalnej stacji kolejowej, wróciliśmy do domu pociągiem, gdzie Sophy przygotowała cudowną kolację: pieczone prosię w ziołach i curry z ryżem i trzema sałatkami – chwaliliśmy ją tak, że się zaróżowiła.

"Przechodzień".
Wieczorem przenieśliśmy się do XL – lokalnej pijalni piwa, gdzie poznaliśmy 24-letniego Atamira z Izraela i dziesięć lat starszego Chrisa ze Szwajcarii. Młodszy wyemigrował wraz z rodziną do Kazachstanu, z powodu pracy, jaką dostał jego ojciec. W końcu postanowił zobaczyć świat i nie planując daty powrotu, zaczął prywatną przygodę z Indiami w Goa. Rodzice Chrisa byli podróżnikami. Ostatnie lata spędzili okrążając kilkakrotnie ziemski glob, jednak w lutym okazało się, że jego matka ma zaawansowanego raka – zmarła w sierpniu. Chłopak wyjechał, udostępniając swoje mieszkanie ojcu. Wraz z grupą osób wybiera się na Malediwy, Mauritius, Madagaskar i do Afryki. Za rok wróci do domu. Każda spotkana w podróży osoba to chodząca książka...

Dzień sto pierwszy spędziliśmy na wyspie Vypin, jadąc rowerami po plaży. Podczas odpływu wilgotny piasek jest doskonałym podłożem do jazdy, lepszym niż gładki asfalt. Chłodzeni wiatrem i z rzadka zabłąkanymi falami dojechaliśmy do Cherai beach, gdzie zjedliśmy lunch i poleżeliśmy na gorącym piasku. W drodze powrotnej zauważyłem, że mam czerwone dłonie. Po raz pierwszy w życiu opaliłem sobie tą część ciała. Kot wygląda jak Mulat, niestety ostre słońce i na jego skórze wyrządza szkody. Zapomniał posmarować filtrem przeciwsłonecznym ramion i po półgodzinnej „kąpieli słonecznej” zrobiły mu się pęcherze.

Wieczorem po kolacji, znów poszliśmy do XL. Kingfisher – lokalne piwo – przypadło nam do gustu. Wypiliśmy tylko po jednym - ponieważ kac w temperaturze bliskiej pięćdziesięciu stopni jest rzeczą straszną – i wróciliśmy do domu, gdzie czekał na nas zmrożony arbuz.

W piątek zmęczeni słońcem udaliśmy się do centrum handlowego Lulu Mall, spędzając kilka godzin w klimatyzowanych pomieszczeniach. Zjedliśmy lunch, wypiliśmy kawę i weszliśmy do wielkiego, ekskluzywnego marketu, którego wnętrze okazało się kolejnym szokiem – tak bogato zaopatrzonego sklepu, nie widzieliśmy nigdzie na świecie. Kupiliśmy sobie nadziewane budyniem i wiśniami kruche bułeczki i gazowany sok jabłkowy – kolejne niebiosa pod podniebieniem.
Na czwartą czterdzieści poszliśmy do kina. Tym razem obejrzeliśmy Kingsmana – zabawną wersję „Bonda dla młodzieży”. Film niczego nowego nie wniósł do światowej kinematografii, jednak można go polecić każdemu, kto ma ochotę się rozluźnić. Wróciliśmy późno.

Nasz ostatni dzień w Kochi spędziliśmy lokalnie. Przez pół dnia pakowaliśmy się, układając brudne rzeczy na dwie kupki: białą i kolorową. Dwa razy powiedziałem pani domu, żeby nie łączyła tych rzeczy i zrobiła dwa osobne prania. Posłuchała, ale nie do końca. Po kolorowej przepierce dolała chloru do białego, a później wszystko razem wrzuciła do wirówki powodując, że każda rzecz zrobia się w „groszki”. Byłem zły, ale złość ukryłem – wyładowałem ją na fryzjerze, do którego poszedłem kilka chwil później. Dokładnie wytłumaczyłem mu jak chcę być obcięty, a on zrobił po swojemu, w rezultacie czego, musiał używać maszynki ścinając mnie na żołnierza. Dodatkowo zaciął mnie na szyi głęboko, naruszając pieprzyka. Krew lała się przez kilka godzin. Byłem tak wściekły, że chciałem go zabić. Sophy i jej starszy syn latali koło mnie z wacikami, gdy wróciłem do domu. Sebastian nawet głaskał mnie po głowie tak, jak głaszcze się małe dziecko. Widocznie takie mają zwyczaje – podziałało. Na poprawę humoru poszliśmy na zakupy. Kilka nowych t-shirtów zrobiło swoje, dodatkowo Kot poszedł do centrum i kupił mi w prezencie nowe spodnie. Przy okazji zaprzyjaźnił się z właścicielem sklepu, który koniecznie chciał go na kawę zapraszać i podwozić motorem pod nasz hotel. Marcin nie skorzystał z uroczej propozycji; podejrzewam, że oczami wyobraźni widział mnie - gromowładnego.

Wieczorem uraczono nas uroczystą wieczerzą, na koszt właścicieli. Była ryba w sosie kokosowym, kalafior pięciu smaków, ryż, sałatki i napoje. Polubiliśmy się i muszę przyznać, że trudno nam było wyjeżdżać. Wyściskaliśmy się mocno, Paul odprowadził nas na autobus, którym pojechaliśmy na stację. Pociąg przyjechał punktualnie – w tej chwili podziwiamy widoki, patrząc przez okno.