Przyjechaliśmy do Madurai - jednego ze świętych miast w Indiach. Przywitała nas temperatura przekraczająca naszą tolerancję gorąca i suche powietrze, dzięki któremu nie pocimy się tak bardzo jak wcześniej. Szybko odnaleźliśmy nasz hotel i po wypełnieniu formalnych dokumentów, rzuciliśmy bagaże w róg nowego pokoju i pobiegliśmy na miasto.
Miasto - jak na indyjskie warunki - jest małe; liczy sobie około półtora miliona mieszkańców. Leży nad rzeką Wahaj w stanie Tamilnadu i jest religijnym centrum Tamilów (74-milionowego narodu posługującego się własnym językiem tamilskim, będącym jednak integralną i lojalną wobec Indii częścią społeczności). Znajduje się tu wiele arcyciekawych zabytków, z których najsławniejszy, mieliśmy okazję zwiedzić zaraz po przyjeździe. Ślepym trafem okazało się, że wynajęliśmy hotel minutę drogi od Świątyni Minakszi - wielkiego obiektu kultowego, powstałego na przełomie XVI i XVII wieku, wybudowanego w stylu południowoindyjskim. Mury zewnętrzne posiadają cztery gopury (bramy w postaci bardzo wysokich wież), a pozostałe mury wewnętrzne dodatkowe jedenaście gopur. Wszystko to jest bardzo kolorowe i przyciąga wzrok przechodniów. Na każdej wieży znajdują się setki płaskorzeźb, z których każda lśni w słońcu, rażąc jaskrawymi barwami.
Jedna z czterech bram-wieży głównych. |
Po uiszczeniu stosownej opłaty, musieliśmy zdjąć buty i "stosownie" się ubrać. Miałem krótkie spodenki, więc zmuszono mnie do kupienia "prześcieradła", którym musiałem owinąć dolną partię ciała. Jako nie-Hindusi, nie mogliśmy wejść do głównego mandiru, poświęconego bogini Parwati, "której oczy mają kształt ryby o trujących oczach". Próbowaliśmy, ale oszołomiony nienawiścią ochroniarz kazał nam wyjść, krzycząc coś o bezczeszczeniu najświętszego miejsca. Udaliśmy się więc do wewnętrznych pawilonów dedykowanym innym bóstwom, między innymi jej małżonkowi - Śiwie Sundareśwarze, oraz innym bóstwom o nieznanych dla nas aspektach mocy.
W stosownym stroju... |
Największe wrażenie zrobił na nas słoń, przechadzający się po wnętrzach starodawnej budowli. Hindusi wykorzystali go do zbierania pieniędzy, Każdy kto dał pieniądze treserowi, został nagradzany przez słonia dotknięciem trąbą. Zrezygnowaliśmy z tego niebywałego zaszczytu, kręcąc nosami z obrzydzeniem. Przez chwilę obserwowaliśmy wiernych robiących przedziwne rzeczy przed posągami ludzi z głowami zwierząt: łapali się za uszy i wykonywali po trzy przysiady, podskakiwali lub kłaniali się dotykając czołami posadzki. Generalnie jednak, mimo historycznej wartości, czuliśmy się we wnętrzu Minakszi nieswojo.
Kot i słoń. Zdjęcie mało ostre - we wnętrzu nie wolno fotografować. |
Indie południowe są znacznie bardziej "pomieszane" od północnych. Panuje tu wielki gwar, chaos i nic nie jest takie, na jakie wskazywałby zdrowy rozsądek. Lokalni mieszkańcy poruszają się wolniej niż Hindusi z północy i są bardziej ospali; częściej też odpoczywają. Dzieje się tak z pewnością z powodu warunków klimatycznych, jakie tu panują. Mimo tego, bardzo dobrze się tutaj właśnie czujemy - można powiedzieć - odpoczywamy wraz z nimi.
Na kolację poszliśmy do lokalnej restauracji dla tubylców. Coraz bardziej mieszamy się z rdzennymi mieszkańcami i zdecydowanie rzadziej chodzimy turystycznymi szlakami. Jednak mimo wszystko, gdy dostaliśmy przemyte tak zwaną kranówką, liście bananowca zamiast talerzy i musieliśmy jeść palcami, poczułem się mało bezpiecznie; ku mojemu zaskoczeniu, Marcin poradził sobie w tej sytuacji znakomicie.
"Do odważnych świat należy" :) |
Na liścia, z dość brudnych garnków, wrzucono nam pięć niezbyt apetycznie wyglądających papek, które w smaku były jednak zaskakująco dobre. Chwilę później przyniesiono duże placki ryżowe, które maczaliśmy w tych sosach. Następnie kelner rzucił nam ryżową dosę (rodzaj chrupkiego naleśnika) i ziemniaki z warzywami. Jadłem starając się robić to w najbardziej wyrafinowany z możliwych sposobów, co nie było łatwe. Wszyscy - zarówno klienci jak i obsługa - obserwowali nas z litościwym rozbawieniem, wkładając wielkie porcje do ust, brudząc przy tym całe ręce, stoły i podłogę. Różnice kulturowe czasami bywają trudną do przeskoczenia barierą.
Po kolacji wybraliśmy się do lokalnej speluny na piwo. Sami faceci, często głośni i pijani mieszali rum z innymi alkoholami. Brudne stoły, podchmielony barman i bar za ochronną siatką, mówił sam za siebie. Jako, że wyglądamy groźnie, czuliśmy się tam bezpiecznie. Dostaliśmy bardzo mocne, dość ciepłe piwko, którym raczyliśmy się pod "czujnym okiem" tubylców i jaszczurek, które co chwilę pojawiały się na ścianie lub naszym stole. Bardzo nam się to wszystko podobało.
Na dachu lokalnej knajpki. |
Takie właśnie Indie lubimy najbardziej.