niedziela, 1 marca 2015

Wakacje - dzień 104

Przyjechaliśmy do Madurai - jednego ze świętych miast w Indiach. Przywitała nas temperatura przekraczająca naszą tolerancję gorąca i suche powietrze, dzięki któremu nie pocimy się tak bardzo jak wcześniej. Szybko odnaleźliśmy nasz hotel i po wypełnieniu formalnych dokumentów, rzuciliśmy bagaże w róg nowego pokoju i pobiegliśmy na miasto. 

Miasto - jak na indyjskie warunki - jest małe; liczy sobie około półtora miliona mieszkańców. Leży nad rzeką Wahaj w stanie Tamilnadu i jest religijnym centrum Tamilów (74-milionowego narodu posługującego się własnym językiem tamilskim, będącym jednak integralną i lojalną wobec Indii częścią społeczności). Znajduje się tu wiele arcyciekawych zabytków, z których najsławniejszy, mieliśmy okazję zwiedzić zaraz po przyjeździe. Ślepym trafem okazało się, że wynajęliśmy hotel minutę drogi od Świątyni Minakszi - wielkiego obiektu kultowego, powstałego na przełomie XVI i XVII wieku, wybudowanego w stylu południowoindyjskim. Mury zewnętrzne posiadają cztery gopury (bramy w postaci bardzo wysokich wież), a pozostałe mury wewnętrzne dodatkowe jedenaście gopur. Wszystko to jest bardzo kolorowe i przyciąga wzrok przechodniów. Na każdej wieży znajdują się setki płaskorzeźb, z których każda lśni w słońcu, rażąc jaskrawymi barwami. 
Jedna z czterech bram-wieży głównych.
Po uiszczeniu stosownej opłaty, musieliśmy zdjąć buty i "stosownie" się ubrać. Miałem krótkie spodenki, więc zmuszono mnie do kupienia "prześcieradła", którym musiałem owinąć dolną partię ciała. Jako nie-Hindusi, nie mogliśmy wejść do głównego mandiru, poświęconego bogini Parwati, "której oczy mają kształt ryby o trujących oczach". Próbowaliśmy, ale oszołomiony nienawiścią ochroniarz kazał nam wyjść, krzycząc coś o bezczeszczeniu najświętszego miejsca. Udaliśmy się więc do wewnętrznych pawilonów dedykowanym innym bóstwom, między innymi jej małżonkowi - Śiwie Sundareśwarze, oraz innym bóstwom o nieznanych dla nas aspektach mocy. 
W stosownym stroju...
Największe wrażenie zrobił na nas słoń, przechadzający się po wnętrzach starodawnej budowli. Hindusi wykorzystali go do zbierania pieniędzy, Każdy kto dał pieniądze treserowi, został nagradzany przez słonia dotknięciem trąbą. Zrezygnowaliśmy z tego niebywałego zaszczytu, kręcąc nosami z obrzydzeniem. Przez chwilę obserwowaliśmy wiernych robiących przedziwne rzeczy przed posągami ludzi z głowami zwierząt: łapali się za uszy i wykonywali po trzy przysiady, podskakiwali lub kłaniali się dotykając czołami posadzki. Generalnie jednak, mimo historycznej wartości, czuliśmy się we wnętrzu Minakszi nieswojo.
Kot i słoń. Zdjęcie mało ostre - we wnętrzu nie wolno fotografować.
Indie południowe są znacznie bardziej "pomieszane" od północnych. Panuje tu wielki gwar, chaos i nic nie jest takie, na jakie wskazywałby zdrowy rozsądek. Lokalni mieszkańcy poruszają się wolniej niż Hindusi z północy i są bardziej ospali; częściej też odpoczywają. Dzieje się tak z pewnością z powodu warunków klimatycznych, jakie tu panują. Mimo tego, bardzo dobrze się tutaj właśnie czujemy - można powiedzieć - odpoczywamy wraz z nimi.

Na kolację poszliśmy do lokalnej restauracji dla tubylców. Coraz bardziej mieszamy się z rdzennymi mieszkańcami i zdecydowanie rzadziej chodzimy turystycznymi szlakami. Jednak mimo wszystko, gdy dostaliśmy przemyte tak zwaną kranówką, liście bananowca zamiast talerzy i musieliśmy jeść palcami, poczułem się mało bezpiecznie; ku mojemu zaskoczeniu, Marcin poradził sobie w tej sytuacji znakomicie.
"Do odważnych świat należy" :)
Na liścia, z dość brudnych garnków, wrzucono nam pięć niezbyt apetycznie wyglądających papek, które w smaku były jednak zaskakująco dobre. Chwilę później przyniesiono duże placki ryżowe, które maczaliśmy w tych sosach. Następnie kelner rzucił nam ryżową dosę (rodzaj chrupkiego naleśnika) i ziemniaki z warzywami. Jadłem starając się robić to w najbardziej wyrafinowany z możliwych sposobów, co nie było łatwe. Wszyscy - zarówno klienci jak i obsługa - obserwowali nas z litościwym rozbawieniem, wkładając wielkie porcje do ust, brudząc przy tym całe ręce, stoły i podłogę. Różnice kulturowe czasami bywają trudną do przeskoczenia barierą.

Po kolacji wybraliśmy się do lokalnej speluny na piwo. Sami faceci, często głośni i pijani mieszali rum z innymi alkoholami. Brudne stoły, podchmielony barman i bar za ochronną siatką, mówił sam za siebie. Jako, że wyglądamy groźnie, czuliśmy się tam bezpiecznie. Dostaliśmy bardzo mocne, dość ciepłe piwko, którym raczyliśmy się pod "czujnym okiem" tubylców i jaszczurek, które co chwilę pojawiały się na ścianie lub naszym stole. Bardzo nam się to wszystko podobało.
Na dachu lokalnej knajpki.
Takie właśnie Indie lubimy najbardziej.