piątek, 6 marca 2015

Wakacje - dzień 108 i 109



Do Madrasu przyjechaliśmy punktualnie, po przespanej nocy w pełni klimatyzowanym wagonie sypialnym, klasy trzeciej. Podróż była spokojna i wygodna – dostaliśmy poduszki, prześcieradła i koce – trójka jest wystarczająco dobra; nie ma sensu płacić za wyższe klasy – stwierdziliśmy wysiadając na rozgrzany słońcem peron.

Ponieważ nasz hotel znajdował się tuż obok dworca, poszliśmy na pieszo, wzdłuż niezwykle ruchliwych ulic, co nie należało do przyjemności; przeszliśmy kilka skrzyżowań, co mniej więcej wyglądało jak walka torreadora z rozjuszonym stadem byków i po dwudziestu minutach stanęliśmy u schodów naszego nowego miejsca noclegowego.

Dostaliśmy pokój z widokiem na ruchliwą i głośną ulicę, dość czysty, choć bardzo ubogi: dwa łóżka, mały stolik i dwa foteliki, jak się później okazało, bardzo wygodne. Minusem okazały się nieproszeni gości – komary. Dwa z nich ugryzły mnie na przywitanie w stopy. Wściekłem się, bo na tej szerokości geograficznej, taka pieszczota różnie może się skończyć. Nie było jednak sensu płakać nad rozlanym mlekiem – poszliśmy do marketu, kupiliśmy taśmy i i spirale do palenia. Do kontaktów włączyliśmy dwa zabójcze rajdy, rozpaliliśmy spirale w łazience i pod łóżkiem w pokoju, z za pomocą taśmy przykleiliśmy podarte na kawałki prześcieradło. Dodatkowo uszczelniliśmy lukę pod drzwiami skrawkami materiału, które nam zostały i poszliśmy na spacer.

Niedaleko naszego hotelu znajduje się przystanek autobusowy, z którego pojazd numer 22, jedzie na skwer Anny, mieszczący się przy plaży. Nie mając lepszego pomysłu na pierwszy dzień w wielkim mieście, wskoczyliśmy do rozklekotanego wehikułu i po piętnastu minutach stanęliśmy na szerokiej, madraskiej plaży. Jej rozmiary są rzeczywiście imponujące, poza tym na gorącym piasku powstało centrum handlowe. Jest tu wiele „uliczek”, na których stoją różnych wielkości sklepiki i knajpki. Można w nich kupić schłodzone napoje, ryby i wszelkiego rodzaju hinduskie rarytasy; nie brakuje strojów plażowych, bluzek, sukien a nawet tradycyjnych sari, butów, parasolek, zabawek i innych rzeczy, których nie spodziewaliśmy się zobaczyć na plaży. 
Raczej "smutne miasteczko" na plaży w Madrasie.

Po kilkuset metrach wędrówki do morza, minęliśmy jeszcze kilka karuzel, mnóstwo łodzi i suszących się na piasku sieci rybackich, aż nagle usłyszeliśmy charakterystyczny szum fal i wesołe krzyki ludzi.

Plażowe "uliczki handlowe".
Hindusi kąpią się tutaj w ubraniach. Panie nie zdejmują nawet butów. Widzieliśmy całe rodziny stojące po kolana w wodzie – wysokie fale zalewały ich ponad głowy. Stali tak za ręce, bardzo zadowoleni. Pomyślałem, że może to jakiś rytuał – jak katharsis – nie przypominało to zwyczajnej, morskiej kąpieli. Kobiety moczyły się grupowo. Jedne rzucały się kokosami – tak jak my robimy to piłką, inne coś wyławiały z piasku, a kolejne po prostu siedziały, pozwalając falom na swobodne oblewanie ich ciał. Ostatnia grupka młodych kobiet robiła sobie mało smaczne żarty, obrzucając się martwymi rybami, pochodzącymi z pewnością od rybaków. Muszę przyznać, że było to nieco obrzydliwe.

Wodne zabawy.
Gdy doszliśmy do małego parku, na którym znajdowało się kilka pomników poświęconych różnym, znanym tylko lokalnie osobom, temperatura doszła do pięćdziesięciu stopni w słońcu i postanowiliśmy wrócić do centrum. Obmyliśmy nogi szlaufem do podlewania trawników, powodując niemałe zamieszanie. Pracownicy ogrodowi wybiegli z baraków, krzycząc że tak nie wolno, że toalety znajdują się w innych miejscach a ta woda przeznaczona jest dla kwiatów. Zignorowaliśmy jednak histeryków i dokończyliśmy ablucji, wywołując zgorszenie.

Po powrocie do pokoju, okazało się, że komary pochowały się w plecakach, butach i pod łóżkiem. Przez ponad godzinę wyganialiśmy je z kryjówek, dokonując mordu. Trochę popsuło nam to humory, a jeszcze bardziej zmęczyło, bo bieganie za insektami w pocie czoła nie jest zabawne.

W nagrodę za trud poszliśmy na dobrą kolację. Satkar Hotel w którym śpimy, jest przynajmniej dobrze ulokowany. Wznosi się nad dużym marketem, w okolicy trzech dobrych hinduskich restauracji. Kierując się doświadczeniem, skorzystaliśmy z oferty krisznowców. Ich thali (czyli ryż, chlebki z wieloma dodatkami), okazało się i tym razem przepyszne. Zdobędę przepis – obiecuję.  
Cudowne thali.
 Dzisiaj obudziliśmy się oblani potem. Nie spoceni, tylko kompletnie mokrzy. Temperatura w pokoju przekroczyła 55 stopni Celsjusza, a poziom tlenu wydawał się wyjątkowo niski. Otworzyłem drzwi, spodziewając się gorącego buchnięcia, zamiast tego poczułem przyjemny powiew chłodnego jeszcze powietrza. Marcin wstań - krzyknąłem - tak nie może być. Zmieniamy hotel.
Po kilku minutach wyszliśmy na zewnątrz, wsiedliśmy do rikszy, która zawiozła nas do ścisłego centrum. Przez chwilę chodziliśmy rozglądając się we wszystkie strony, szybko jednak uspokoiliśmy się i weszliśmy w uliczkę pełną hoteli. Na recepcji w pierwszym przyjaźnie wyglądającym miejscu, dowiedzieliśmy się, że nie ma wolnych miejsc. W drugim i każdym kolejnym odpowiedź była taka sama. Marcin zauważył, że na recepcjach wisi pełno kluczy - coś było nie tak, jak powinno.
W Madrasie (Chennai) wiele hoteli nie ma pozwolenia na meldowanie białych. Szukałem powodu w internecie, ale nie znalazłem żadnej oficjalnej informacji. Jeden z pracowników powiedział nam, że nie mają "książek podatkowych" i pozwoleń, że na meldowanie białych trzeba mieć specjalne warunki i zezwolenia. Nie sądzę, bo hotel w którym zamieszkaliśmy niczym nie różnił się od pozostałych. Będę drążył ten temat, bo chcę znać powód tej dyskryminacji.
W każdym razie wróciliśmy do siebie. Na szczęście okazało się, że za dużą dopłatą (ponad sto procent dotychczasowej ceny), możemy dostać pokój AC, znajdujący się zaraz za recepcją. Muszę przyznać, że poczuliśmy rozpierające nas szczęście, szczególnie gdy poczuliśmy cudowny chłód, po otworzeniu drzwi wejściowych.

Zaraz po przeprowadzce poszliśmy na obiad i autobusem pojechaliśmy na plażę. Jadąc ponownie na Skwer Anny, zastanawialiśmy się kim była. Wielkie było nasze zdumienie, gdy zobaczyliśmy "jej" zdjęcie. Annadurai był politykiem, znanym z talentu oratorskiego. Dzięki umiejętności wygłaszania soczystych przemówień, był osobą powszechnie uwielbianą. Na jego pogrzeb przybyło ponad 15-milionów osób, co stanowi podobno rekord frekwencji na tego typu uroczystości. 
Okolice Anna Square (MGR Memorial).
Bardziej zainteresowani byliśmy jednak kolorowo umazanymi mieszkańcami. Poszliśmy na plażę i obserwowaliśmy, jak obrzucają się kolorowym pyłem z woreczków. Ta kolorowa tradycja związana jest z Holi (świętem wiosny i kolorów), które nazwę wzięło od Holiki, siostry króla demonów - Hiranyakashipu. Chciał on, żeby wszyscy modlili się tylko do niego, ale jego syn Prahalad, postanowił modlić się do dobrego boga Vishnu. Ojciec uśmiercił go za karę.

Nakazał odpornej na ogień Holice, wziąć skazanego w ramiona i wejść z nim w ogień. Jej dar nie zadziałał - zginęła w płomieniach, a Prahalad, dzięki swoim żarliwym modlitwom do Vishnu ocalał. W wigilię święta Holi, hindusi w całych Indiach palą ogromne ogniska, wokół których odbywają się tańce i zabawy. 

Następnego dnia wszyscy malują sobie kropki na czole i malują twarze na wszelkie możliwe kolory.  Podłoże mitologiczne jest następujące: wujek małego Kriszny, postanowił go zabić. Poprosił żeńskiego demona - Putanę, aby nakarmiła małego zatrutym mlekiem. Kriszna wyssał z niej mleko, a później krew, dzięki czemu uratował siebie, pozbawiając życia demona. Niestety jego skóra przybrała ciemny kolor, przez co nabawił się kompleksów. Zakochał się bowiem w pięknej, białej wieśniaczce i ciągle się do niej porównywał. Jego matka, ponoć bardzo mądra kobieta, poradziła mu, żeby pokolorował twarz ukochanej, na taki kolor, jaki podoba mu się najbardziej. Kriszna wyleczył się dzięki temu z kompleksów, a kolorowanie twarzy - przynoszące szczęście i zdrowie - stało się tradycją.