poniedziałek, 9 marca 2015

Wakacje - dzień 110, 111 i 112

Czasami pisanie bloga jest kulą u nogi - szczególnie wtedy, gdy dużo się wydarza i nie ma czasu na pisanie. Obiecałem jednak kilku szczególnym osobom, że pamiętnik pisać będę regularnie, poza tym grzechem byłoby nie dzielić się tyloma pięknymi rzeczami z innymi - siadam więc i piszę.

W sobotę Marcin pokazał mi na mapie madraskie zoo. Wsiedliśmy w autobus, potem w pociąg i po ponad godzinnej przejażdżce dotarliśmy do miejscowości, z której udaliśmy się na pieszo do celu. Szczerze mówiąc modliłem się w duchu, żeby zwierzyniec był warty takiego poświęcenia,  usytuowany jest bowiem w miejscu wyjątkowo nieturystycznym. 
Pierwszą miłą niespodzianką była cena: 30 rupii, bez względu na kolor skóry. Hindusi zdobyli już moją nieprzychylność, dzięki dyskryminacji białych, którym każą za wszystko płacić potrójnie - dlatego jednakową cenę dla wszystkich bez wyjątku, przyjąłem z uśmiechem.
Drugą miłą rzeczą była czystość ogrodu i rzeczywiście imponująca kolekcja rzadkich okazów zwierząt. Nie mogłem tylko zaakceptować wielkości niektórych klatek uważając, że są zbyt ciasne.
Najbielszy paw, jakiego kiedykolwiek widzieliśmy.
Ogród zoologiczny w Madrasie posiada niespotykanie dużą kolekcję ptaków, dodatkowo rzadkich okazów białych zwierząt (paw, niedźwiedź, tygrys). Utworzone w 1855 roku, zajmuje obszar 510 hektarów, co daje możliwość całodziennego spacerowania na świeżym powietrzu.
Młode słonie na wybiegu.
Duże zwierzęta mają obszerne terytoria i są dobrze traktowane. Zwiedzający w określonych godzinach mogą obserwować, ze specjalnie przygotowanych miejsc, kąpiele słoni lub karmienie zwierząt. Za dodatkową opłatą dyrekcja zoo organizuje "safari", gdzie z zamkniętych szczelnie pojazdów, z bardzo bliskiej odległości, można obserwować lwy. Z ostatniej "atrakcji specjalnej" nie skorzystaliśmy. Natomiast z prawdziwym zachwytem przyglądaliśmy się z "galerii widokowej" na tańce godowe strusi. Muszę przyznać, że wyglądało to imponująco.
Przyłapane na zalotach.
W drodze powrotnej staliśmy przez godzinę w kolejce elektrycznej. Hindusi zachowywali się jak zwykle, co dla zachodniego turysty może być szokujące - mają bowiem w zwyczaju wsiadać do pojazdów przed tym, jak inni z niego wysiądą. Na każdej stacji robi się wielkie zamieszanie, wszyscy się kłócą, śmieją i uderzają łokciami. Następnie mężczyźni pchają się jak najbliżej wyjścia; niektórzy jadą wręcz na zewnątrz, trzymając się futryn, albo krat w oknach. Być może jest to próba odwagi - tego nie wiem. W każdym razie każdy leży na każdym i nikomu to nie przeszkadza; myślę, że oni po prostu lubią dotyk - ich strefa intymna i potrzeba samotności jest niewspółmiernie mniejsza od naszej.
Ostra jazda bez trzymanki (prawie).
Niedzielę spędziliśmy na plaży. Chcieliśmy zwiedzić ogrody słynnego na cały świat Towarzystwa Teozoficznego, jednak zastaliśmy zamknięte wrota. Markotny strażnik poinformował nas, że w niedzielę nie wpuszczają nikogo. Dzięki temu odkryliśmy dzielnicę slumsów, w których bieda uderzała w oczy tak jak smród w nozdrza. Na murach wymalowane były sierp i młot - znany nam, Polakom symbol. Na wielu domach wisiały dodatkowo podobizny Lenina, Stalina, Marksa i Engelsa. Poświęcę temu osobny wpis, bo bardzo mnie to zainteresowało. Muszę tylko porozmawiać z ludźmi.
Wodolot.
Wracając do znanych nam plaż brzegiem morza natrafiliśmy na małą przeszkodę - małą, brudną, wpadającą do Zatoki Bengalskiej rzekę. Staliśmy tak nad nią, zastanawiając się jakie choroby skóry ryzykujemy. Nie chciało nam się jednak wracać - przeszliśmy wodę szybko, a później długo brodziliśmy w słonej wodzie, żeby zmyła nasze obawy.

Wieczorem trafiliśmy do włoskiej, całkiem przyjemnej knajpki. Kupiliśmy makaron w sosie beszamel z chili i kukurydzą oraz czosnkowe chlebki ze szpinakiem i dodatkami. Jedynym minusem była temperatura wnętrza - nie dało się tam wysiedzieć. Zabraliśmy więc prowiant i poszliśmy do hotelu.
Indyjska "włosko-meksykańska restauracja".
Po drodze kupiliśmy jeszcze brandy i tak zaopatrzeni zamknęliśmy się w naszym szczelnym, klimatyzowanym pomieszczeniu.
Chleb czosnkowy i makaron w białym sosie na ostro.
Zrobiło się nam jakoś sentymentalnie - bardziej mnie. Zacząłem puszczać polskie, stare kawałki, a po kilku głębszych, do pierwszej w nocy odśpiewywałem każdy, wraz z oryginalnym wykonawcą. Marcin słuchał, później zaczął coś czytać i w końcu pozwolił się przytulić Morfeuszowi. Ja jeszcze wykonałem telefon do mamy, złożyłem jej życzenia z okazji Dnia Kobiet i w całkiem dobrym humorze poszedłem spać.
Całkiem smaczne brandy.
Rano Marcin oznajmił, że zostaje w hotelu, bo ma rozwolnienie. Wściekłem się trochę uważając, że przesadza. Poszedłem na zakupy, kupiłem chleb i masło i zostawiłem zrzędzącego Kota z "biegunkowym prowiantem", sam udając się na teren Towarzystwa Teozoficznego. Jako, że częściowo z wykształcenia, jak przede wszystkim z zamiłowania jestem religioznawcą, założona w XIX-wieku organizacja jest dla mnie "wisienką na torcie".

Towarzystwo teozoficzne zostało założone w Nowym Jorku, między innymi przez rosyjską pisarkę - Helenę Bławatską, w 1875 roku. Podstawową doktryną towarzystwa, było (jest) znalezienie wewnętrznej prawdy we wszystkich religiach, przy jednoczesnym odrzuceniu rytuałów. Teozofowie uważają, że zdolności parapsychiczne mogą być naukowo wyjaśnione i opanowane; ich podstawową dewizą jest hasło: "nie ma religii wyższej nad prawdą".
Kościół Św. Michała i wszystkich aniołów.
Na terenie Towarzystwa znajduje się niezwykła ilość różnego rodzaju świątyń - niestety zamkniętych i pozbawionych "życia". Pierwszym "eksponatem" na jaki trafiłem był kościół świętego Michała i wszystkich Aniołów. Zamknięty na cztery spusty, wznosił się na suchej polanie, otoczony akacjami. Wspiąłem się na okna i zajrzałem do środka - stało tam kilka ławek, zwróconych w kierunku niewielkiego ołtarza, widocznego na poniższym zdjęciu. Nad portretem Chrystusa żarzyła się lampka.
Wnętrze kościoła.
Nie niepokojony przez nikogo, poszedłem dalej. Szedłem wąską ścieżką i nagle uzmysłowiłem sobie, że jestem sam - to miła odmiana w Indiach. W zamyśleniu wyszedłem na kolejną polanę, na której wznosiła się niewielkich rozmiarów, doskonale utrzymana - świątynia zaratusztriańska. Zaratusztrianizm jest najstarszą religią objawioną - Bóg objawił się bowiem Zaratustrze na długo przed pojawieniem się na ziemi Chrystusa. Kiedy Jezus głosił swoje nauki, zaratustrianizm był najczęściej wyznawaną religią, która opierała się na trzech filarach: Dobrej Myśli, Dobrym Słowie i Dobrym Uczynku. Zaratustra przekazał światu przesłanie, które w skrócie można podsumować następująco: Pan Mądrości (Bóg) jest stwórcą wszechświata, ale nie jest wszechmocny. Nie stwarza on cierpienia, ani śmierci tylko z nimi walczy i do tej walki zaprasza wszystkich wiernych.
Posiedziałem chwilę na rozgrzanych słońcem schodach i po chwili poszedłem dalej.
Świątynia zaratusztriańska.
Idąc alejkami, zauważyłem setki śpiących nietoperzy, wiszących głową do ziemi oraz zielone papugi, które przeskakiwały z gałęzi na gałąź, głośno przy tym skrzecząc. To chyba wampiry - pomyślałem o śpiących ssakach i dreszcz przeszedł mnie po plecach. Wampiry atakują zwierzęta stałocieplne, głównie w nocy. Ich ataki są rzadko zauważalne, ponieważ są szybkie, ciche a ich ślina zawiera silną substancję znieczulającą. Na szczęście ludzie rzadko są ich ofiarami.

I znów nagle wyszedłem na kolejny budynek - tym razem zamkniętą świątynię sikhijską. Przez dziury w oknach zobaczyłem puste ściany i maleńki ołtarzyk. Byłem nieco zdziwiony, ponieważ świątynie sikhijskie są zazwyczaj bardzo wystawne. Najważniejszą jest Złota Świątynia Sikhów w Amritsarze, aczkolwiek na terenie Indii znajduje się wiele przepięknych i niezwykłych budynków poświęconych temu kultowi. Sikhizm jest mieszanką islamu i hinduizmu - Bóg nie ma żadnego wizerunku, natomiast ma nieskończoną ilość imion. Sikhowie uważają, że nie ma znaczenia jaką religię wyznaje dana jednostka - Bóg jest jeden, niezależnie od imienia, pod którym go rozpoznajemy; sami jednak przestrzegają zasad moralności i ubierają się w charakterystyczny dla siebie sposób. Najważniejszymi punktami ich wewnętrznej etyki są: samodzielne utrzymywanie się z uczciwej pracy, pomoc bliźnim i równość wszystkich wyznawców. Najważniejszym artefaktem jest Pani Księga, którą czyta się każdego dnia, od początku do końca: samodzielnie, bądź grupowo.
Świątynia sikhijska.
Po krótkim odpoczynku, wszedłem w alejki porośnięte gęsto palmami. Zaprowadziły mnie do małej, równie zamkniętej świątyni buddyjskiej - zen. Wzorowo utrzymana, stoi nad sztucznie stworzonym oczkiem wodnym, gęsto porośniętym liśćmi lotosu. Za bajorkiem wznosi się pomnik Bodhidharmy - buddyjskiego mnicha, który w VI-wieku, przeniósł buddyzm zen do Chin.
Przez chwilę siedziałem tam w milczeniu, napawając się zapachem wyschniętych liści i trawy.
Buddyjska świątynia zen.
Budynek główny, tak jak sale konferencyjne, również świeciły pustkami. Wszystko jednak lśniło czystością, co w tych warunkach oznacza, że ktoś musi tu codziennie sprzątać.
Budynek główny. Na ścianie fragment napisu "nie ma religii wyższej nad prawdą".


W drodze powrotnej, wlokąc się pomiędzy obsypanych kokosami palmami, chłonąłem spokój. I mimo, iż nadal uważałem, że Kot przesadził rano, zacząłem się niepokoić i zwyczajnie za nim tęsknić. Przyspieszyłem kroku i...
Jedna z wielu alejek.
Wszedłem na najdziwniejsze drzewo, a w zasadzie owoce, jakie widziałem w życiu. Po sprawdzeniu dowiedziałem się, że jest to ( w języku polskim) czerpnia gujańska, znana również jako cannonball tree (drzewo kul armatnich).
Owoce czerpni gujańskiej (inaczej: drzewo kul armatnich).
Roślina pochodzi z Ameryki Południowej i jest sadzona jako drzewo ozdobne, ze względu na niezwykle piękne kwiaty, których nie widziałem na żywo. Owoce natomiast są z wglądu intrygujące, jednak wydzielają nieprzyjemny zapach i nie są zbyt smaczne dla ludzi - niemniej są przysmakiem dla dzikich świń. Kwiaty wykorzystywane są w kulcie religijnym. Liczne pręciki kojarzone są z wężami naga, które chronią środkowy słupek, będący symbolem Śiwy.
Wielkość owocu.
Wychodząc natknąłem się na budynek Światowej Federacji Młodych Teozofów. Rosnące przed nim drzewo, zupełnie mnie oczarowało.
Budynek Światowej Federacji Młodych Teozofów.
Wróciłem do pokoju. Marcin zrobił pranie i wcale nie był chory. Widocznie potrzebował dnia dla siebie. Zjedliśmy kolację i teraz każdy z nas, zajmuje się własnymi sprawami.
Miłego wieczoru.