czwartek, 12 marca 2015

Wakacje - dzień 113, 114 i 115



Słońce wschodzi kilka minut po siódmej. W naszym ciemnym pokoju, noc nie pozwala wkraść się promieniom słońca tak łatwo. Nie lubię mroku, jednak dzięki maleńkim oknom, klimatyzacja szybko obniża temperaturę i co najważniejsze, nie ma komarów.

Śpimy długo. Wstajemy o dziesiątej. Upały na dłuższą metę rozleniwiają i męczą. Często nie chce wychodzić się nam z pokoju, bo po drugiej stronie drzwi, czeka na nas fala gorąca, która uderza z całą mocą bez ostrzeżenia. Przechodzimy przez duszny korytarz, mijamy sennego recepcjonistę, który nigdy nikogo nie pozdrawia i schodzimy po schodach, wprost na ruchliwą ulicę. Tam właśnie zaczyna się piekło – słońce topi asfalt i parzy skórę, która natychmiast, jakby w obronie przed spopieleniem wytwarza malutkie krople potu. W taki właśnie sposób człowiek jest mokry w ciągu kilku sekund. Ten stan trwa do zachodu słońca. Wieczory są nieco chłodniejsze, choć temperatura nie spada poniżej 30-stopni o żadnej porze dnia, czy nocy.

Wczoraj pojechaliśmy do Narodowego Parku. Znaleźliśmy go bez przeszkód, bo mapa google, działa jak do tej pory bez zarzutu. Od czasu, gdy w Varanasi odkryliśmy, że aplikacja działa bez internetu, korzystamy z niej codziennie.
Gdy znaleźliśmy się na miejscu, kupiliśmy bilety i weszliśmy na teren ogrodu, który okazał się czymś w rodzaju zoo dla dzieci. Mapa jednak pokazywała ogromny obszar zieleni, a miejsce do którego trafiliśmy było wielkości mniej więcej dwóch boisk piłkarskich. Zdziwieni zapytaliśmy strażnika, co stało się z resztą ogrodu i z jego gestów wywnioskowaliśmy, że potrzebujemy zezwolenia, by zobaczyć więcej – A więc istnieje „więcej” – powiedziałem uradowany.

Zostaliśmy skierowani do niebieskiego budynku, w którym siedziała miła pani, znająca być może 10-słów po angielsku. Zrozumieliśmy, że kierownik wyszedł i nie wiadomo kiedy wróci. Bez niego zezwolenie nie było możliwe do uzyskania. Poprosiła nas, abyśmy usiedli na ławce i poczekali. Zrobiliśmy tak jak kazała i po chwili odkryliśmy najdziwniejszego ptaka, jakiego kiedykolwiek widzieliśmy. Wysoki na półtora metra, stojący na dwóch wybitnie masywnych nogach, z czarnymi piórami przypominającymi włosy, twardym czubem na głowie i błękitną grdyką, wpatrywał się w nas złośliwymi, bursztynowymi oczami, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył białego człowieka. Patrzyliśmy tak na siebie w milczeniu, przez kilka minut.

Kazuar hełmiasty

W końcu kobieta z biura zawołała nas i powiedziała, że powinniśmy udać się do biura głównego, mieszczącego się na terenie już zakazanym. Długo przekonywaliśmy strażnika, żeby nas przepuścił. Zrobił to w końcu z bardzo nieszczęśliwą miną. A gdy weszliśmy na teren zarządu, zaczął się istny cyrk. Przybiegli strażnicy, pracownicy biurowi i ciekawscy robotnicy. Jedni kazali nam wychodzić, inni pytali co my tuta robimy i czy mamy zezwolenie, jeszcze inni robili słynne „ho ho ho” głowami, które my też już opanowaliśmy. I tak kręcąc głowami, wyjaśniliśmy z trudem, że znajdujemy się „tu i teraz” właśnie po zezwolenie.
Zaprowadzono nas do pokoju, gdzie księgi pięły się pod sufit. Za biurkiem siedział pan z wąsem, za drugim karzeł, do złudzenia przypominający goblina z Banku Gringotta (oczywiście z ulicy Pokątnej). Wąsaty przemówił pierwszy.
- Musicie napisać list z prośbą o wejście na teren ogrodu – rzekł takim głosem, jakby ktoś go gniótł, wyciskając powietrze. Podał nam kartkę i długopis.
- Ale co mam napisać? – zapytałem nieźle już rozbawiony. Marcin machał dłońmi chroniąc mnie przed komarami.
- Z... (powiedział wąsacz)
- Z? – zapytałem.
- Tak „z” powiedział - napisałem „z” (czyli from, bo rozmawialiśmy rzecz jasna po angielsku) i postawiłem dwukropek – teraz napisz nazwę kraju i adres. Napisz wasze imiona i gdzie się zatrzymaliście w Indiach – wykonałem polecenie, czekając na dalsze instrukcje – A teraz pisz – powiedział, poprawiając wąs – Szanowna Pani, bardzo uprzejmie proszę o życzliwe przychylenie się do prośby wejścia na teren parku narodowego.
- Czy to wszystko? – zapytałem, nie mogąc powstrzymać śmiechu – wąsaty mlasnął i powiedział znów wyciskanym głosem – nie! Teraz napisz ile was jest. Dwie osoby. No i po co?
- Turystycznie – wtrącił Marcin
- No to napisz „powód turystyczny”. A teraz się podpiszcie. Obaj! – wziął kartkę, podszedł do kopiarki, wykonując trzy odbitki, jedną położyła na swoim biurku, drugą dał karłowi a trzecią nam. Oryginał pozostał w maszynie – teraz wróćcie do biura po stempel.
Nie kryliśmy śmiechu. Uroczyście eskortowani opuściliśmy zastrzeżony teren i wróciliśmy do pani, machając ptakowi, który już się nami nie interesował. Kobieta przedstawiła nas innemu człowiekowi, z jeszcze większym wąsem, a ten wyprowadził nas z budynku i zaprezentował największemu wąsaczowi na świecie. Jego wąsy były imponujące i bardzo żałuję, że nie odważyłem się zrobić zdjęcia! Może dlatego, że miał szklane oko i nie był zbyt sympatyczny. W końcu on, siedząc na ławce i paląc fajkę zadecydował, że pójdziemy z panem na rowerze. Przywitał się z nami uroczyście i zaprowadził do bramy, opowiadając o ogrodzie. Okazało się, że nikt tam nie chodzi a my nie wiedząc zrobiliśmy niezłą zadymę stawiając wszystkich w stan alarmu. Park rozciąga się na przestrzeni 270 hektarów, jest chroniony i żyją na nim unikalne żaby, węże (jadowite) i małe ssaki, takie jak szakale, łanie, sarny i jelenie. Wręczył nam książkę i przedstawił żołnierza, z którym weszliśmy na teren zakazany. Mundurowy tez był wąsaty, choć zarost jego był zwyczajnych rozmiarów i w zasadzie nie był niczym nadzwyczajnym.
Z naszym "mało" wąsatym przewodnikiem.
Chodziliśmy za nim przez trzy godziny po bezludnych terenach. Skradaliśmy się obserwując pijące wodę szakale, sarny i wlokące się przez wysuszone łąki żółwie. W końcu, byliśmy tak przegrzani, spragnieni i zmordowani, że zaczęliśmy błagać o powrót. A on nie rozumiał ani słowa i zadowolony oprowadzał nas po niezbadanej puszczy.
Wróciliśmy zaraz przed zamknięciem. Musieliśmy jeszcze tylko napisać list z podziękowaniami, na szczęście używając formy dowolnej, wpisaliśmy się w księgę pamiątkową, pożegnaliśmy z kilkunastoma oficerami, strażnikami i pracownikami biurowymi i w końcu prawie uciekliśmy na zewnątrz. Indyjska rzeczywistość jest czasami tak zabawna, że  sama w sobie stanowi turystyczną atrakcję.

Dzisiaj spaliśmy do dziewiątej. Obudziłem się po prawie bezsennej nocy, całkiem wypoczęty. Marcin „dociągał cyca” przez kolejną godzinę, po dziesięciu godzinach snu. Miałem dość sporo do roboty, usiadłem więc na łóżku otwierając laptopa.
Nie była to miła praca. Wczoraj wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Sytuacja wydała mi się tak irracjonalna, że czułem się widz w kinie. Mimo całego dramatyzmu zdarzeń, śmialiśmy się z Marcinem, nie wierząc, że dzieje się to naprawdę.

W I A D O M O Ś C I     S P O Z A     W A K A C J I 

Muszę wrócić do przeszłości. Jakiś czas temu założyłem portal poetycki. Ułożyłem regulamin, stworzyłem zasady, zakupiłem stosowne oprogramowanie i zwróciłem się do informatyka z prośbą o stworzenie strony, według moich wytycznych. Następnie przez rok dobierałem ekipę, która ciągle żarła się między sobą, powodując mniejsze i większe dramaty. W końcu zmęczony tym wszystkim postanowiłem zamknąć portal. Okazało się jednak, że są osoby chętne publikować na nim swoje wiersze. Uczyniłem więc moją bliską przyjaciółkę – Alinę Kuberską – administratorem głównym i poprosiłem, żeby – skoro chce – kierowała portalem. Warunki były trzy. Nie mogła odebrać mi prawa do własności (pozbawić mnie konta, na którym miałem dostęp do zarządzania portalem) , nie mogła dopuścić osób, które wspólnie dla dobra tego miejsca wyrzuciliśmy i po trzecie portal nie mógł być przekazany osobie trzeciej. Po kilku miesiącach zobaczyłem, że poziom wierszy spada i że tworzy się kolejne towarzystwo wzajemnej adoracji. Nie chciałem płacić za utrzymanie tego miejsca, wydałem bowiem na niego majątek. Ustaliliśmy, że Alina opłaci serwer i wykupi domenę, bo właśnie z powodu poziomu ogólnego nie chciałem firmować portalu domeną, pod którą się podpisuję. Dalej jednak obowiązywały zasady, choć zgodziłem się, żeby Alina robiła wszystko to co uważa za stosowne; zgodziłem się również na powrót niektórych osób, choć zupełnie prywatnie dziwiłem się, czemu nowa administratorka zaprasza osoby, z którymi żyła jak „pies z kotem”. Poprosiłem też naszego informatyka, żeby załatwiał wszystko z Aliną i przepisał na nią zarówno serwer, jak niezbędne uprawnienia. Dla mnie przyjaźń oznacza zaufanie bez granic. W życiu nie pomyślałem, że mogę zostać zdradzony.

I nagle odkryłem, że pozbawiono mnie uprawnień, skasowano zapasowe konto, a na portalu buszują ludzie, których miało nie być. Zadzwoniłem do Aliny i zupełnie szczerze pogadałem, pytając o co chodzi. Ja nigdy nie kłamię – dlatego i tym razem byłem szczery. Alina zgodziła się wrócić mi uprawnienia, twierdząc, że "zostały usunięte przez pomyłkę" i tak sprawa została załatwiona. Ja spałem spokojnie a Alina rozpoczęła krucjatę przeciwko mnie i portalowi. Nie chciała bowiem przywrócić mi uprawnień. Napisała, że to ona zapłaciła za serwer i domenę (co jest zgodne z prawdą). Zupełnie pominęła dziesięciokrotnie wyższe moje wydatki. Przekazanie portalu uznała za darowiznę i zamiast dialogu ze mną zaczęła kopać doły. Kilka osób o podwójnym licu doniosło mi o wielu rzeczach. Otrzymałem kopie plików z „pod”, oraz urywki rozmów od osób – Judaszy, którzy mnie zdradzali z Aliną, a ją ze mną. Brzydzę się  takimi pluskwami, teraz jednak były pomocne. Dowiedziałem się, że w oczach przyjaciółki jestem jak gówno, że nie chce mnie teraz ruszać. Byłem tez „gnojem”, „oszustem” i „złodziejem”. Sytuacja tak dalece poleciała w irracjonalizm, że zaczęła mnie bawić. Kolejna dobra znajoma - Tamara - osoba której właśnie wydawałem tomik, radziła, żeby "poczekać i tak mnie załatwić, żebym już nie miał możliwości odwetu". Następnie zaczęła mnie unikać i pisać, że została "OSZUKANA".  Słodkie, słodkie – mówię wam. Kto jak kto, ale Tamara już w ogóle nie ma nic wspólnego z całą tą sytuacją. Może tylko to, że najprawdopodobniej usunęła moje konto, uniemożliwiając mi wejście na portal - to się akurat wyjaśni - nie ma znaczenia. Jeśli to zrobiła, poniesie konsekwencje i pewnie uzna to za oszustwo :).

A potem te biedne kobiety zaczęły kasować wiersze i ostentacyjnie odchodzić z portalu. Alina napisała pożegnanie, pod którym reszta administracji, oblewała mnie pomyjami, twierdząc, że skoro „dałem” – to nie powinienem „odbierać”. Oczywiście treść i emocjonalność wypowiedzi była znacznie ciekawsza. Nie skasowałem tego, więc można się zapoznać z treścią.
Mariola Niebrzegowska - ta co ma wysokie ciśnienie i "nie może się denerwować" :), chociaż może dwa razy w życiu ze mną rozmawiała, zaczęła wypisywać o mnie niesamowite rzeczy. Dostałem kopię tych wpisów na pocztę i wysłałem prywatną wiadomość do Marioli, że jak nie skończy mnie oczerniać, zacznę się bronić. Szkoda mi jednak kobiety, bo sama doprowadzi się do choroby. Ale to już jej sprawa.

Nikt nie zwrócił uwagi, że portal jest kulą u mojej nogi i wcale go nie chcę. Jeśli cala administracja odejdzie, będzie musiał być usunięty, bo nie mam na niego czasu. Ja tylko poprosiłem Alinę o przywrócenie mi uprawnień administratora, których nigdy nie powinienem utracić. Wszak zupełnie za darmo i w najwyższym zaufaniu dałem jej, bez zastanowienia wszystko, dodatkowo wspierałem, wydawałem tomiki po kosztach, zapraszałem do Londynu, za darmo gościłem i organizowałem spotkania literackie. Alina też wydawała mi się pomocna, udostępniła mi konto, nigdy mnie nie oszukała – pod względem finansowych rozliczeń, była dokładna. W końcu to księgowa.
Dlatego zupełnie nie rozumiałem tego co zrobiła i czemu z taką zawziętością kopała pode mną doły, zamiast odebrać jeden z 20 telefonów i zwyczajnie pogadać. 
Naprawdę - to jedyna rzecz, która wprawiła mnie w głębokie zdumienie - zamiast porozmawiać jak zwykle i nawet się zdrowo pokłócić, wolała zrobić cyrk, usunąć swoje konto, napisać masę listów oczerniających mnie tylko dlatego, że chciałem przywrócenia uprawnień. Widziałem w swoim życiu różne rzeczy natomiast takiego "nakręcenia się" i lawiny histerii nie. W rezultacie było to zabawne.

Kot z otwartymi ustami słuchał przesłanym nam na e-mail „rewelacji”, z niedowierzaniem kręcąc głową, w końcu obaj zaczęliśmy się z tego śmiać.
- Chuj z tym – krzyknąłem w końcu – przecież to nie ma żadnego znaczenia. Skoro tak się stało, to nie straciłem przyjaciół. Oni nigdy nimi nie byli. To raczej powód do radości. Jestem osobą o zauważalnej, silnej osobowości - zawsze będę wpadał w takie wiry. Niech się babki pozagryzają i niech taplają się w błocie do woli. W końcu to ta sama grupa ludzi, ten sam syf, który ostatnio krzyczał na Jolę, robiąc z niej kokoś kim nie jest, to ta sama grupa, która wyleciała z portalu za sianie fermentu.

Wywaliłem to wszystko ze znajomych; napisałem tylko kilka wiadomości do Tamar, że książki są gotowe i że musimy ustalić szczegóły wysyłki. Niestety Tamara nie odpowiedziała na żaden e-mail, tak więc wszystko zostało wstrzymane. Teraz pewnie będę winien i temu, że nie otrzyma książek w terminie. Zabezpieczyłem się jednak i napisałem oficjalną prośbę o kontakt, ponieważ do wczoraj miałem możliwość kontaktu telefonicznego. Teraz go nie mam i wszystko będzie opóźnione - nie moja wina. Bez kontaktu książki zalegną w magazynie. To już naprawdę nie moja wina :)

Potem, gdy irytacja przerodziła się w rozbawienie, ogarnął nas śmiech. Pojechaliśmy na plażę i spacerowaliśmy blisko wody. W szumie fal, po raz milion ósmy wyznaliśmy sobie miłość i wolnym krokiem wróciliśmy do hotelu. Skończyliśmy się pakować, pogadaliśmy z moją mamą, poszliśmy do restauracji na pyszny obiad i wezwaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na dworzec.
Pociąg był podstawiony. Marcin przygotował nam łóżka, a ja wyszedłem po chrupki i napoje. Teraz Kot śpi a ja piszę notatkę, słuchając polskich piosenek. I cieszę się, że jestem tu. I chyba wiem, co miała na myśli Margherita – nasza koleżanka po piórze – mówiąc, że można całe życie być pod kloszem. „Po co spod niego bez potrzeby wychodzić”? – zwykła mówić. Masz rację Małgosiu. Nie ma sensu. Tak jak powiedziałaś kiedyś o mnie - powiem o Tobie. Trzeba cię poznać, zrozumieć i wtedy już tylko uwielbiać :).
I miałaś rację Bożeno-Heleno. Wiele racji a ja nie słuchałem. Chyba zacznę korzystać w Twojej intuicji :)

Dziękuję wszystkim czytającym za obecność. Fajnie, że z nami jesteście.

PS. Mysore jest piękne. Przywitał nas delikatny chłodny wiatr i przepiękny wschód słońca, zapowiadający śliczny dzień.