piątek, 20 marca 2015

Wakacje - dzień 121,122 i 123



Odzwyczaiłem się od niepogody. Nie mogę wyobrazić sobie zachmurzonego nieba, wiatru, deszczu i zimna. W ustach Londyńczyka musi to brzmieć dziwnie, wytłumaczenie jest jednak proste: dziesięć lat to za mało, żeby polubić i przywyknąć do szarego nieba i ciągłej wilgoci, a cztery miesiące wystarczają, żeby zakochać się błękicie nieba, słońcu i wolności, jaką niesie za sobą pobyt w Indiach.

Nie mam żadnych tożsamościowych dylematów – podobnie czuje Marcin. Nie mamy potrzeby identyfikowania się z jakimkolwiek narodem. Gdy ktoś jednak drąży temat – odpowiadamy, że dorobek ostatnich kilkunastu lat zamknięty jest w londyńskim magazynie, wiele naszych pozostałych rzeczy znajduje się w pudłach na terenie Polski, Francji i Indii. Jesteśmy bezdomni – nie mamy adresu i nie mamy pojęcia, gdzie będziemy mieszkać „potem”, niezależnie od tego jaki okres czasu ostatnie słowo przed przecinkiem obejmuje.

Zakochaliśmy się w Indiach i jak to zazwyczaj z miłością bywa, nie potrafimy wskazać powodu. I tak jak każdy inny obiekt westchnień, nasz również nie jest idealny – jest jednak unikalny. Żaden kraj na świecie nie ma takiego potencjału, tylu kolorów, zapachów i smaków. W żadnym miejscu, nie czuliśmy się tak swobodnie. Bo prawdziwa miłość jest możliwa, gdy jest się w pełni wolnym. Prawda?

Ostatnio ciągle, z coraz większym napięciem, pada pytanie „kiedy wracacie?”. Zaczęliśmy odpowiadać pytaniem: „a dlaczego chcesz wiedzieć?”. Być może w ogóle nie mamy zamiaru wracać? Może właśnie „wróciliśmy”? Może pojedziemy gdzieś dalej, albo wrócimy do Europy, tylko po to, żeby znów wyjechać? Kto to wie? Mamy zamiar przeżyć nasze życie tak, jak nam się podoba – oczekiwania, które pokładają w nas inni, nie są dla nas żadnym wyznacznikiem. Liczy się tylko i wyłącznie to, czego sami chcemy. Dzisiaj na przykład postanowiliśmy iść do kina, na drugą świetnej komedii „The Second Best Exotic Marigold Hotel” ze wspaniałą aktorską obsadą! Film polecamy każdemu, bez względu na wiek i upodobania. Wyszliśmy z kina rozbawieni, prosto na tłum kierowców riksz – tym razem, z powodu bardzo późnej pory, po krótkim targowaniu, pozwoliliśmy się zawieźć pod nasz nowy apartament.



Przed południem przyjechaliśmy do miejscowości – Hyderabad. Podróż pociągiem trwała kilkanaście godzin. Ponieważ często przemieszczamy się z miejsca na miejsce, wysypiamy się podróżując. Okazało się, że w nowym miejscu panują suche upały, znacznie wyższe od tych, które uważaliśmy za nieznośne. Po trzech godzinach wyprawy zwiadowczej, poczuliśmy się przegrzani i uciekliśmy do hotelu. 
Statua Buddy - niedaleko naszego hotelu w Hyderabad.

Niestety klimatyzacja nie działała a z kranu lał się tylko wrzątek. Oczywiście! Tam gdzie było zimno, woda była lodowata – nie powinno nas dziwić, że w ukropie, z prysznica poleci wrzątek. Dlatego też wylądowaliśmy w centrum handlowym i w rezultacie poszliśmy do kina. Wcześniej zjedliśmy przepyszne lody i wypiliśmy po wielkiej, mocnej, mlecznej kawie, która w wychłodzonej przez klimatyzację temperaturze, przyjemnie rozchodziła się po wnętrzu ciała.
Kot i cafe late - ulubione zestawienie.

Centra handlowe są tutaj azylem – „lepszym światem”. Z przepełnionych samochodami, krowami i ludźmi, zakurzonych, zadymionych ulic, wchodzi się do pachnących, chłodnych i sterylnie czystych pomieszczeń. W łazienkach można się odświeżyć, na ławeczkach albo na fotelach oferujących masaż zrelaksować, albo zjeść coś w licznych restauracjach. Można też pograć w kręgle, obejrzeć film w kinie lub w końcu zrobić zakupy. Problemem są tylko ceny.
Modny, młody, bogaty :)

Hyderabad jest czystym miastem. Z tego co widzieliśmy, mieszka tu więcej muzułmanów, niż innych. Meczety ustawione są praktycznie jeden, przy drugim a frekwencja w każdym jest ogromna. To, co się rzuca w oczy to porządek właśnie. W dzielnicach arabskich wszystko zawsze lśni czystością: domy są odświeżone, podwórka pozamiatane i nie ma śmieci. Dodatkową zaletą Arabów jest to, że są szczerzy i słowni. Jeśli umawiamy się na określoną kwotę z arabskim kierowcą taksówki, wszystko jest w porządku. Z Hindusem zawsze kończy się awanturą i próbą wyłudzenia kasy. Takie są fakty, zaobserwowane w każdym odwiedzonym przez nas mieście. Bangalowe – miasto z którego właśnie przyjechaliśmy - jest tego najlepszym przykładem. Hindusi próbowali nas za każdym razem naciągnąć, Arabi nie zrobili tego nigdy. I gdyby nie fakt, że nie popieramy sposobu zabijania zwierząt przez ostatnich, chodzilibyśmy do arabskich restauracji, bo każda z nich zachęcała wyglądem. Na szczęście trafiliśmy na Tybetańczyków i wspaniałą restaurację oferującą pierożki momo i zupę – thugpa. Byliśmy tam na tyle częstymi gośćmi, że w końcu obsługa zaczęła witać nas szerokim uśmiechem.
Tybetańskie pyszności.

Do Bangalore jednak nie wrócimy. Miasto jest brzydkie, zadymione i przepełnione – w każdym znaczeniu tego słowa. Panuje tam niezwykły chaos, centrum jest źle skomunikowane i prawie nigdzie nie ma chodników, co oznacza, że trzeba iść ulicą, co naprawdę nie jest przyjemne. I w przeciwieństwie do Kernataki - stanu, którego jest stolicą – jest naprawdę męczące. A my lubimy spokój i chyba mniejsze miasta.

Dochodzi północ. Pokój mamy cichy i czysty. Moskitiera jest w dobrym stanie, uchyliłem więc okno, żeby wymienić powietrze. Niestety noc jest gorąca i chłód na jaki liczyłem, okazał się niespełnionym marzeniem. Na szczęście jest sucho, bo w klimacie wilgotnym upał jeszcze bardziej daje się we znaki, no i komary mają pole do popisu. Chociaż tu też. Zaraz po przekroczeniu progów pokoju, ugryzły mnie cztery – Kota tylko jeden. Sprawców nie znaleźliśmy, więc nie jesteśmy pewni, czy to były komary – tak czy inaczej smarujemy się lokalnymi maściami o mdłym zapachu. W tym rejonie ryzyko malarii jest nieco wyższe – staramy się, jak możemy, kierując się jednak zasadą „co ma wisieć, nie utonie”.

Serdeczności!