Odzwyczaiłem się od niepogody.
Nie mogę wyobrazić sobie zachmurzonego nieba, wiatru, deszczu i zimna. W ustach
Londyńczyka musi to brzmieć dziwnie, wytłumaczenie jest jednak proste: dziesięć
lat to za mało, żeby polubić i przywyknąć do szarego nieba i ciągłej wilgoci, a
cztery miesiące wystarczają, żeby zakochać się błękicie nieba, słońcu i wolności,
jaką niesie za sobą pobyt w Indiach.
Nie mam żadnych tożsamościowych
dylematów – podobnie czuje Marcin. Nie mamy potrzeby identyfikowania się z
jakimkolwiek narodem. Gdy ktoś jednak drąży temat – odpowiadamy, że dorobek
ostatnich kilkunastu lat zamknięty jest w londyńskim magazynie, wiele naszych
pozostałych rzeczy znajduje się w pudłach na terenie Polski, Francji i Indii.
Jesteśmy bezdomni – nie mamy adresu i nie mamy pojęcia, gdzie będziemy mieszkać
„potem”, niezależnie od tego jaki okres czasu ostatnie słowo przed przecinkiem
obejmuje.
Zakochaliśmy się w Indiach i jak
to zazwyczaj z miłością bywa, nie potrafimy wskazać powodu. I tak jak każdy
inny obiekt westchnień, nasz również nie jest idealny – jest jednak unikalny.
Żaden kraj na świecie nie ma takiego potencjału, tylu kolorów, zapachów i
smaków. W żadnym miejscu, nie czuliśmy się tak swobodnie. Bo prawdziwa miłość
jest możliwa, gdy jest się w pełni wolnym. Prawda?
Ostatnio ciągle, z coraz większym
napięciem, pada pytanie „kiedy wracacie?”. Zaczęliśmy odpowiadać pytaniem: „a
dlaczego chcesz wiedzieć?”. Być może w ogóle nie mamy zamiaru wracać? Może
właśnie „wróciliśmy”? Może pojedziemy gdzieś dalej, albo wrócimy do Europy,
tylko po to, żeby znów wyjechać? Kto to wie? Mamy zamiar przeżyć nasze życie
tak, jak nam się podoba – oczekiwania, które pokładają w nas inni, nie są dla
nas żadnym wyznacznikiem. Liczy się tylko i wyłącznie to, czego sami chcemy.
Dzisiaj na przykład postanowiliśmy iść do kina, na drugą świetnej komedii „The Second Best Exotic Marigold Hotel” ze wspaniałą aktorską obsadą! Film polecamy każdemu, bez
względu na wiek i upodobania. Wyszliśmy z kina rozbawieni, prosto na tłum
kierowców riksz – tym razem, z powodu bardzo późnej pory, po krótkim
targowaniu, pozwoliliśmy się zawieźć pod nasz nowy apartament.
Przed południem przyjechaliśmy do
miejscowości – Hyderabad. Podróż pociągiem trwała kilkanaście godzin. Ponieważ
często przemieszczamy się z miejsca na miejsce, wysypiamy się podróżując. Okazało się, że w nowym miejscu
panują suche upały, znacznie wyższe od tych, które uważaliśmy za nieznośne. Po
trzech godzinach wyprawy zwiadowczej, poczuliśmy się przegrzani i uciekliśmy do
hotelu.
Niestety klimatyzacja nie działała a z kranu lał się tylko wrzątek.
Oczywiście! Tam gdzie było zimno, woda była lodowata – nie powinno nas dziwić,
że w ukropie, z prysznica poleci wrzątek. Dlatego też wylądowaliśmy w
centrum handlowym i w rezultacie poszliśmy do kina. Wcześniej zjedliśmy
przepyszne lody i wypiliśmy po wielkiej, mocnej, mlecznej kawie, która w
wychłodzonej przez klimatyzację temperaturze, przyjemnie rozchodziła się po
wnętrzu ciała.
Centra handlowe są tutaj azylem –
„lepszym światem”. Z przepełnionych samochodami, krowami i ludźmi, zakurzonych,
zadymionych ulic, wchodzi się do pachnących, chłodnych i sterylnie czystych
pomieszczeń. W łazienkach można się odświeżyć, na ławeczkach albo na fotelach
oferujących masaż zrelaksować, albo zjeść coś w licznych restauracjach. Można
też pograć w kręgle, obejrzeć film w kinie lub w końcu zrobić zakupy. Problemem
są tylko ceny.
Hyderabad jest czystym miastem. Z tego co
widzieliśmy, mieszka tu więcej muzułmanów, niż innych. Meczety ustawione są
praktycznie jeden, przy drugim a frekwencja w każdym jest ogromna. To, co się
rzuca w oczy to porządek właśnie. W dzielnicach arabskich wszystko zawsze lśni
czystością: domy są odświeżone, podwórka pozamiatane i nie ma śmieci. Dodatkową
zaletą Arabów jest to, że są szczerzy i słowni. Jeśli umawiamy się na określoną
kwotę z arabskim kierowcą taksówki, wszystko jest w porządku. Z Hindusem zawsze
kończy się awanturą i próbą wyłudzenia kasy. Takie są fakty, zaobserwowane w
każdym odwiedzonym przez nas mieście. Bangalowe – miasto z którego
właśnie przyjechaliśmy - jest tego najlepszym przykładem. Hindusi próbowali nas
za każdym razem naciągnąć, Arabi nie zrobili tego nigdy. I gdyby nie fakt, że
nie popieramy sposobu zabijania zwierząt przez ostatnich, chodzilibyśmy do
arabskich restauracji, bo każda z nich zachęcała wyglądem. Na szczęście
trafiliśmy na Tybetańczyków i wspaniałą restaurację oferującą pierożki momo i
zupę – thugpa. Byliśmy tam na tyle częstymi gośćmi, że w końcu obsługa zaczęła
witać nas szerokim uśmiechem.
Do Bangalore jednak nie wrócimy.
Miasto jest brzydkie, zadymione i przepełnione – w każdym znaczeniu tego słowa.
Panuje tam niezwykły chaos, centrum jest źle skomunikowane i prawie nigdzie nie
ma chodników, co oznacza, że trzeba iść ulicą, co naprawdę nie jest przyjemne.
I w przeciwieństwie do Kernataki - stanu, którego jest stolicą – jest naprawdę
męczące. A my lubimy spokój i chyba mniejsze miasta.
Dochodzi północ. Pokój mamy cichy
i czysty. Moskitiera jest w dobrym stanie, uchyliłem więc okno, żeby wymienić
powietrze. Niestety noc jest gorąca i chłód na jaki liczyłem, okazał się
niespełnionym marzeniem. Na szczęście jest sucho, bo w klimacie wilgotnym upał
jeszcze bardziej daje się we znaki, no i komary mają pole do popisu. Chociaż tu
też. Zaraz po przekroczeniu progów pokoju, ugryzły mnie cztery – Kota tylko
jeden. Sprawców nie znaleźliśmy, więc nie jesteśmy pewni, czy to były komary –
tak czy inaczej smarujemy się lokalnymi maściami o mdłym zapachu. W tym rejonie
ryzyko malarii jest nieco wyższe – staramy się, jak możemy, kierując się jednak
zasadą „co ma wisieć, nie utonie”.
Serdeczności!