wtorek, 24 marca 2015

Wakacje - dzień 125, 126 i 127

Jesteśmy w Delhi. Po 27-godzinnej podróży - klimatyzowanym i wygodnym pociągiem 2-klasy sypialnej - dojechaliśmy do celu o planowanym czasie. Wielkie było nasze szczęście, bo obaj poczuliśmy się jak w domu. Wybiegliśmy z pociągu i po przebrnięciu przez tłum nachalnych taksówkarzy, weszliśmy na znaną nam, zatłoczoną ulicę, prowadzącą do naszego ulubionego hotelu.

Właścicielka hotelu czekała na nas rozłożona na łożu. Pomachała ręką i oznajmiła, że pokój czeka od rana. Służący Cioto również wydawał się uradowany. Zaprowadził nas do pokoju i z uśmiechem otworzył drzwi. Z radością zauważyliśmy, że specjalnie dla nas przystrojono pokój, zmieniono pościel i rozłożono kolorowe narzuty. W wyrazie wdzięczności daliśmy chłopcu 20 rupii, tak więc atmosfera w hotelu wydawała się niemal świąteczna.

W kawiarni przywitano nas również uroczyście, sam właściciel wyszedł zza lady i uścisnął nam ręce. Sprzedawcy na ulicy witali nas okrzykami "welcome back", co wprowadziło nas w zdumienie. Czy rzeczywiście nas zapamiętali? 

Wczesnym popołudniem pojechaliśmy na Hauz Khaz. Przeszliśmy przez park, w którym chodniki usłane były czerwonymi kwiatami. Są duże, większe od dłoni dorosłego człowieka; nie pachną, ale mają właściwości barwiące. Wykorzystuje się je do produkcji barwników stosowanych na święto Holi; pręciki służą do koloryzowania potraw. Owoce i kora drzew używane są w medycynie naturalnej, drewno do produkcji zapałek. Przede wszystkim jednak wyglądają bajecznie.
Wełniak azjatycki na chodnikach Delhi.
O drzewie, jego właściwościach i hinduskich zwyczajach opowiadała nam Shivali - dziewczyna, z którą dzieliliśmy nasz przedział. Była interesującym towarzystwem i wiele się od niej dowiedzieliśmy. Należy do wyższej klasy średniej, co w Indiach oznacza, że stać ją na wszystko. Pochodzi z bogatej rodziny, sama jest jednak naukowcem i w chwili obecnej bada materiały, starając się znaleźć najbardziej odpowiedni do panujących w strefie tropikalnej warunków pogodowych. Mieszka w Delhi, w mieszkaniu opłacanym przez rząd; jej mąż wyjechał na stypendium do południowych Indii. Oboje żyją w swoich światach... dla nas było to trochę niezrozumiałe.

Robimy wszystko razem i żyjemy pasją. Osobne życie jest dobre dla samotników. Po co się wiązać i żyć osobno? Ale każdy ma prawo żyć po swojemu!
Wieczorem poszliśmy na targ. Brakowało nam kozich serów, ręcznie robionego masła i warzyw. Kupiliśmy nieco więcej, niż mogliśmy zjeść i po kolacji udaliśmy się do lokalnej dyskoteki.
Targ(owanie).
Bawiliśmy się dobrze. Może nawet za dobrze. Piwo wchodziło nam bowiem jak nigdy wcześniej. Jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte... w końcu zaczęliśmy śpiewać, tańczyć i wydurniać się na całego. Chyba tego tez nam brakowało...
Dość rzadki obraz - Kot rozśpiewany.
Dzisiejszy poranek przywitał nas jak zwykle promieniami słońca. Obudziłem się i stwierdziłem, że nic mnie nie boli - żadnego kaca! Marcin też wydawał się zadowolonym i lekkim. Zjedliśmy dobre, przygotowane przez siebie samych śniadanie: kanapki na okrągłych, przypominających grube naleśniki chlebkach i poszliśmy na spacer.
Początkowo miał to być krótki marsz do kina, dzień był jednak tak piękny, że chodziliśmy do wieczora, odpoczywając od czasu do czasu w parkach.
India Gate.
Mieliśmy naprawdę dobre humory. Kot uwieszał się na mnie i śpiewał mi piosenki, wygłupiał się jak rzadko kiedy i opowiadał nieznane mi historie, wprawiając mnie w taki nastrój, w którym ciągle się śmieję i podskakuję. To był naprawdę piękny dzień.
Cmentarzysko riksz - niezwykły widok.
A teraz siedzimy pod wiatrakiem i czytamy. Marcin swoje rzeczy, ja poezję i opowiadania. Mam dużo do zrobienia. Przede wszystkim ostatnią część antologii i mnóstwo tomików oraz książek, które zaczynają piętrzyć się w kolejce. Ale to dobrze - lubi to co robię. Artyści to ciekawe osoby i poza małymi wyjątkami, wspaniale się z nimi współpracuje.

Dużo radości moi mili :)