piątek, 27 marca 2015

Wakacje - dzień 128, 129 i 130

Ze sto trzydziestego dnia naszych wakacji niewiele pamiętam. Obudziłem się o 3 w nocy z bólem brzucha i gorączką prawie 40 stopni. Po kilku wizytach w toalecie zacząłem słabnąć i w końcu chodziłem tam trzymając się ściany, bo nie mogłem samodzielnie ustać na nogach. 
Przez większość dnia leżałem, bo nie miałem siły siedzieć - patrzyłem w sufit i odpływałem do dziwnych krain i myśli. Zmuszałem się do picia, niestety po każdym łyku było mi niedobrze. Marcin nie czuł się też najlepiej, ale po południu, dzięki tabletkom objawy ustąpiły. Wygoniłem go na miasto i później do kina, bo nie chciałem, żeby siedział przez cały czas przy mnie.
Chciałem posłuchać muzyki, ale od trzech tygodni internet prawie nie działa... pomijając dzień wczorajszy, mam z tego powodu wiele kłopotów.

Wszystkiemu winne były momo. Poszliśmy na uliczne pierożki. Facet miał dużo ludzi i ciągle dokładał surowe. Mnie trafiła się rozparzona porcja - ciasto było półsurowe. Wiedziałem, że coś jest z nimi "nie tak" - Kot spróbował i stwierdził, że są ok. Zjadłem i zapłaciłem za ignorowanie intuicji.

Dwa wcześniejsze dni były zaś cudowne. Poznaliśmy Moshe z Izraela i jego dziewczynę - Kristinę. Mieszkają w Niemczech, w Berlinie, większość czasu jednak podróżują po świecie. Moshe dodatkowo pracuje przez trzy miesiące w roku w Angoli, z czego żyje przez resztę roku. Są bardzo interesującymi ludźmi i spędzanie z nimi czasu było wielką przyjemnością. Za kilka dni jadą do Izraela, a później do Niemiec, spędzić tam lato.
Galeria na Hauz Khaz.
Wspólny czas spędziliśmy bardzo intensywnie. Zwiedzaliśmy galerie malarstwa współczesnego i parki z ruinami XII - XVII wiecznych grobowców. Wieczory spędzaliśmy w klubach nocnych, przy piwie i głośnej muzyce.
Kristina /Niemcy/ i Moshe /Izrael/ na spacerze z nami.
W piątek robiliśmy zakupy. W Indiach kupowanie wygląda nieco inaczej, niż w Europie. Po wejściu do sklepu, zdejmuje się buty i wchodzi się do zamykanego, prywatnego pomieszczenia wyścielonego miękkimi materacami. Siada się ze sprzedawcą i ucina pogawędkę, która trwa kilka minut. W tym czasie pomocnik (ewentualnie służący) przynosi herbatę lub kawę i ewentualnie ciastka. Luźna rozmowa dochodzi w końcu do spraw zakupowych. Sprzedawca prezentuje swój towar, często pokazując wszystko co ma, poczynając od rzeczy najtańszych. Klient wybiera, marudzi, zmienia zdanie... w końcu dochodzi do targowania, które czasem przypomina awanturę. Sklepowy wychodzi z irracjonalnej ceny, którą później zniża. "Swojej matce bym już niższej ceny nie dał", "moje dzieci będą obdarte i głodne" - to typowe argumenty, które padają przy sprzedaży. Awantura zazwyczaj kończy się sukcesem i po 2-3 godzinach dochodzi do transakcji. Tak to wygląda.
Sklep z materiałami - satynowa pościel.
Zupełnie nie wyobrażam sobie powrotu do Europy, wskoczenia w wir pracy i obowiązków, robienia tych wszystkich rzeczy, na które nie mam ochoty. Obaj zastanawiamy się co robić. Na wakacjach nie można być aż tak długo, bo i to się nudzi. Poza tym, mimo całej miłości jaką żywię do Indii, chwilowo mam dość brudu - szczególnie teraz, gdy po raz drugi w tym roku choruję - potrzebuję czystości na jakiś czas.

Najmniej chce mi się wracać do świata "poezji i sztuki" - tych wszystkich histerycznych ludzi, którzy sieją nienawiść.Talentu tam mało - zamieszania dużo. Wszystko kotłuje się w jednym sosie i nic poza jarmarcznością z tego nie wychodzi. Myśląc o tym czuję po prostu zwykle obrzydzenie.
Ludzie, których ostatnio poznajemy w podróży są jak diamenty pośród brudu.